poniedziałek, 28 marca 2011

Uwierzyłam, bo zobaczyłam, więc zapraszam :)

We wcześniejszych postach wspominałam, że dla R. podróż do Azji zaczęła się wcześniej niż dla mnie. Pisałam również, że nadejdzie taki dzień, kiedy wrażenia R. zostaną opisane. Osobiście nie wierzyłam, dopóki nie zobaczyłam. A że zobaczyłam to zapraszam!

Gāoshāo 高烧 czyli gorączka po chińsku

Czasem człowieka dopada choroba.


Jakie środki zaradcze?

Wiadomo, że najlepiej na nogi stawia rosołek. Poszliśmy więc na gorącą zupkę do muslima. Rewelacyjny ręcznie robiony makaron plus świeża i aromatyczna zupa.






Zupka dobrze rozgrzewa, niestety czasem potrzebne są medykamenty. 


Z lekkim niepokojem udałam się więc do apteki. Niepokój oczywiście wywołany był różnicami językowymi. Zdeterminowana byłam jednak bardzo - mój chorusek nie wyglądał najlepiej (oceńcie sami na zdjęciu poniżej). Na szczęście zaopatrzona byłam w Advanced Comunicator wersja 0.0. i już po kilku chwilach w aptece doszłam z chińską aptekarką do pełnego zrozumienia. Co prawda mój sposób komunikacji rozbawił ją do łez, nie zmienia to faktu, że wróciłam do mieszkania zaopatrzona w paracetamol i inne potrzebne specyfiki.

wtorek, 22 marca 2011

No nie ma letko!

Z Haikou do Sanyi (mnie więcej 300km) przejechaliśmy w półtorej godziny. Średnia prędkość pociągu: 250km/h. Niestety nie możemy się powstrzymać i w tym momencie nader serdecznie pozdrawiamy PKP. I przy okazji warszawskie metro też możemy pozdrowić…


Dotarliśmy do Sanyi późnym wieczorem, było około godziny 21ej. Co najmniej dwie zajęło nam dojechanie do odpowiedniej dzielnicy. Byliśmy skrajnie zmęczeni, nie spaliśmy od dwóch dni i zależało nam na szybkim znalezieniu hostelu z dormem. Tanio się wyspać i odpocząć. A następnego dnia wyruszyć na poszukiwanie czegoś fajnego do pomieszkania – w końcu planowaliśmy zostać na Hainanie dłużej.
Łaziliśmy mniej więcej kolejne dwie godziny szukając noclegowi podanej w Lonely Planet. Niestety utknęliśmy w martwym punkcie. Była godzina 1 w nocy. Zmęczenie powoli przekształcało się w warczenie na siebie nawzajem. Nikt nie był w stanie nam powiedzieć gdzie znajduje się Youth Hostel a ulica przy której się mieścił zdawała się istnieć tylko w przewodniku. Niesamowitym zbiegiem okoliczności, stojąc jak sieroty na środku ulicy, zostaliśmy wypatrzeni przez uśmiechniętego Chińczyka. Okazał się być właścicielem („tego cholernego chyba jednak nie istniejącego”) hostelu, którego tak zawzięcie szukaliśmy! W mniej niż piętnaście minut dotarliśmy na miejsce…
Pomoc byłaby w porządku gdyby nie fakt, że koleś zamiast w dormie ulokował nas w najdroższym pokoju, ale byliśmy tak wykończeni że po prostu zasnęliśmy…


Za jedną noc w Youth International Hostel zapłaciliśmy 120zł. Dzień później mieszkaliśmy w mieszkaniu z pokojem, łazienką, kuchnią i widokiem na ocean za 60zł. Nasze mieszkanko wyglądało tak:























Dworzec w Sanyi jaki jest każdy widzi. I dlatego umieściliśmy te pozdrowienia na początu posta...

wtorek, 15 marca 2011

Dziwny ten tropik...

Nawet bardzo dziwny ten chiński tropik, bo jakiś taki zimny… Ciepłe buty i kurtki nadal były w modzie a miało być w końcu ciepło! Poszliśmy więc do KFC na kawę, żeby troszkę cieplej się zrobiło i żeby oprzytomnieć po długiej podróży. Dosyć szybko dostaliśmy się na dworzec, kupiliśmy bilety na pociąg do Sanyi i mieliśmy parę godzin do wykorzystania w Haikou.

W ciągu mniej więcej sześciu godzin udało nam się:
- znaleźć fryzjera męskiego i ostrzyc R.
- znaleźć chińską „Biedronkę” i zrobić zakupy
- kupić sobie owocki i wciągnąć je bardzo szybko
- dotrzeć nad jeziorko i chwilkę posiedzieć
- zjeść obiad w KFC i nie umrzeć z nadmiaru chilli

i najważniejsze:

- zjedliśmy najlepsze tofu na patyku

I w związku z tym Haikou pozostanie dla nas miastem tofu na patyku :) zdjęcia tofu na patyku brak – zjedzone za szybko...

Jak widzicie Kanton i Haikou nie ofitują w zdjęcia. Niestety przenikliwe zimno nie inspirowało do pykania fot... brrr...!


sobota, 12 marca 2011

Bezsenność błoga...

Zaczęliśmy być zmęczeni zimnem. Mimo, że Chiny są super i ciekawe i pyszne i wciągające zaczęło nam dokuczać wszechobecne zimno. Tym bardziej dokuczliwe, że nigdzie nie było ogrzewania a jedynym sposobem na dogrzanie się był niekończący się prysznic. Postanowiliśmy zatem pojechać na Hainan. Jedyną tropikalną wyspę w Chinach.
Początek podróży: Kanton. Cel podróży: Sanya.

Niestety trafiliśmy na okres Chińskiego Nowego Roku. Poza smokami, kadzidełkami i świętowaniem charakteryzuje się on przemieszczaniem się Chińczyków na niesamowitą skalę. Dostanie biletu na pociąg w przeciągu tygodnia graniczyło z cudem, zwłaszcza jeśli ma się określony budżet i nie stać cię na najdroższy sleeper. Wybraliśmy zatem opcję autobusową. Bilet kupiliśmy Kanton-Haikou z dnia na dzień co nas ucieszyło niezmiernie. I cena była ok. A z Haikou już tylko kawałeczek drogi do Sanyi. Więc się tym nie martwiliśmy.

Nasz autobus miał opcję sleepera, czyli trzy rzędy łóżek na dwóch poziomach, a dokładniej łóżeczek wielkości azjatyckiej. Niestety kierowca autobusu postanowił sobie dorobić na boku i zamiast trzech rzędów w krótkim czasie zrobiło się pięć a ludzie zostali ściśnięci jak sardynki w puszcze. Komfort podróży żaden, nadzieja na choćby najkrótszy sen umarła a czekała nas jazda ponad czternastogodzinna. Kierowca raz zobaczył naszą minę i od tego czasu nas unikał. Bo wiadomo Chińczyk jest grzeczny i potulny a Polak tylko kombinuje jak wszcząć bunt na pokładzie…

Wyjechaliśmy koło 17ej, do 20ej szukaliśmy dodatkowych podróżnych, koło 23ej godzinna przerwa na jedzenie, koło 3ej na prom, po 7ej padnięci wyszliśmy z promu, jak najszybciej zgarnęliśmy nasze bagaże i chcieliśmy na zawsze zapomnieć o tym okropnym, zatłoczonym, dusznym i śmierdzącym autobusie…

W końcu jesteśmy w Haikou!

W krainie kota ubranego

Mniejszym lub większym przypadkiem, z pomocą Happy’ego oczywiście, dotarliśmy na targ zoologiczny. To co ujrzeliśmy wychodząc z metra przeszło nasze oczekiwania! Niekończące się korytarze: z rybkami, ze sprzętem wędkarskim, z akwariami, z psami i kotami (tylko rasowe naturalnie), i nie wiadomo z czym jeszcze, bo dzień już nam się skończył…

Spędziliśmy całkiem sporo czasu na tym targu i chyba nawet połowy nie zobaczyliśmy. Za to szalenie nam się spodobała część z psami i kotami. No ok., siedziały w klatkach ale jakie były zadbane! Kąpanie, suszenie, szczotkowanie, cała psia i kocia pielęgnacja na najwyższym poziomie. No i niektóre małe kocie cholery trochę do nas ciągnęły…

Generalnie rzecz ujmując, widok małej Chinki niosącej większego od niej szczeniaka Bernardyna jest po prostu ujmujący :)





Aligatora sprzedam

Przepięknie odrestaurowana pokolonialna architektura i małe rozpadające się domki. Długie godziny spędzane w metrze w niesamowitym ścisku. Olbrzymie sklepy z niewyobrażalną ilośćią towaru do kupienia. Możliwość kupienia dosłownie wszytskiego, nawet jeśli nie wiesz do czego rzecz służy. Hasło „jeśli się nie świecisz to nie istniejesz” stosowane na kżdym kroku. Niekończące się człowieki przemierzające niekończące się ulice. I aligator dostępny do kupienia na rynku od ręki.

Słowem: Kanton.



czwartek, 10 marca 2011

Słowem wstępu

Chcieliśmy rozpocząć ten wpis od porównania przekraczania granicy HK - Chiny do granicy RFN - NDR. Doszliśmy jednak do wniosku, że to nie tak. W Chinach nie ma takiego uderzającego dziadostwa, tam jest nie do ogarnięcia pierdolnik. A to przecież jest różnica :)

Dzięki Gosi Manieckiej podczas pobytu w Kantonie poznaliśmy Happy’ego. Happy jest młodym biznesmenem i, jak nam się wydaje, przyszłym milionerem. Przede wszystkim to fajny, miły i pomocny chłopak.



W Kantonie mieszkaliśmy w hostelu dla młodych Chińczyków szukających lepszego życia w Guangzhou. Nasz pokój był mały, dziadowski i dziwnie przytulny. Jako, że było strasznie zimno a ogrzewania wszędzie brak, bardzo docenialiśmy cieplutką kołderkę oraz permanentną obecność dyfuzora z gorącą wodą. 


Pokój dwuosobowy w hostelu polecanym w LP kosztował około 200 juanów. Widniejący na zdjęciu apartament "delux" kosztował 68 i służył nam dzielnie około 5 dni :)



Do kubeczka wsypujesz proszek, potem aloes w postaci galaretki, potem zalewasz gorącą wodą i merdasz. Smakuje pysznie i rozgrzewa cudownie!

Kierunek: Kanton, Chiny

Na początek informacja bardzo ważna.
Polska są w gronie trzech państw (Polska, Albania, Pakistan), które nie płacą za wydanie wizy chińskiejw w Hong Kongu. Grono jest niewątpliwie zacne. Do tego stopnia zacne, że skupiliśmy się na radości zatrzymania 400zł w naszych portfelach.

Kolejnym przystankiem naszej podróży miał być Kanton (Guangzhou). W ciągu ostatnich trzech miesięcy nasłuchałam się takich superlatyw na temat Chin, że zaczęłam zastanawiać czy zetknięcie z rzeczywistością nie będzie zbyt drastyczne. Niemniej jednak ruszyliśmy na podbój Chin. 


środa, 9 marca 2011

Lobster na patyku

Czy pamiętacie scenę z Love Actually, w której Emma Thompson dowiaduje się że podczas Bożego Narodzenia obecne były homary? Ja już teraz wiem, że lobstery występują nie tylko w szopce bożonarodzeniowej. Lobstery występują także na patykach w Hong Kongu. I są przepyszne!


Powiem szczerze. Moje pierwsze spotkanie z azjatyckim jedzeniem (noodle soup) zaowocowało gorącym postanowieniem spożywania posiłków tylko w mcdonaldsie. Na szczęcie potem było tylko lepiej – poznałam Yoshinoyę, przesmaczne snacki na patyku i coraz odważniej sięgałam po nowe smaki.


Noodle soupów nadal nie lubię. I duże zdziwienie wywołuje u mnie R. wcinający kolejną porcję noodle zupy...





Witamy Nowy Rok!

Nie jesteśmy fanami Sylwestra. Zazwyczaj siedzimy w domu, oglądamy jakiś film, gramy w Heroesa i jest nam bardzo z tym dobrze.

Stwierdziliśmy, że witanie Nowego Roku w Hong Kongu wymaga jednak szczególnej oprawy. Plan mieliśmy naprawdę rewelacyjny: znaleźć dobre miejsce, z jeszcze lepszym widokiem na Wyspę (vide: sztuczne ognie) i uczcić nadchodzący Nowy Rok puszką coca-coli.
Niestety szukanie odpowiedniego miejsca zajęło nam mnóstwo czasu, bo tłumy były niesamowite i byliśmy już blisko powrotu do pokoju. Na szczęście w końcu nam się udało. I dodatkowo w puszkę coca-coli nie musieliśmy inwestować, bo rozdawali za darmo na ulicy w ramach promocji.


Zdjęcia poniżej przedstawiają tak zwane dzikie tłumy, które zebrały się w Hong Kongu z okazji Sylwestra i postanowiły po północy wrócić do swoich mieszkań, hoteli, pokoi etc...
Najbardziej niesamowite było to, że nikt nikogo nawet nie potrącił, żadna zadyma się nie zrobiła i ogólnie panował spokój. A obecna na każdym kroku policja czyniła obowiązki informacji turystycznej.

wtorek, 8 marca 2011

słów kilka o HK

Mimo, że o HK zostało powiedziane i napisane chyba wszystko pokusimy się jednak o nasze małe podsumowanie.

Przede wszystkim HK cały czas zdumiewa i zachwyca. I naprawdę nie jest ważne ile czasu tam spędziliśmy, ile razy byliśmy na Wyspie, jak często siedzieliśmy nad Zatoką. Za każdym razem „dupę nam urywało” – cytując klasyka.

Po drugie system kolei podziemnych. Jeżdżąc  metrem, metrem które wybudowali sobie cffaniaki POD Zatoką , wspominaliśmy rzewnie jedną linię warszawskiego metra. Nie wykluczamy jednak opcji, że będziemy kiedyś wspominać rzewnie czasy tylko jednej linii warszawskiego metra, bo będzie już wybudowana linia druga. A może kiedyś metro połączy dwa brzegi Wisły? Piękne to będą czasy, eh...

Po trzecie Yoshinoya. A dokładniej ryż z kurczaczkiem w tym „brązowym sosiku”.  Każde miasto, w którym można znaleźć Yoshinoya po prostu musi być super!  I nie jestem pewna czy Yoshinoya jednak nie powinna być na miejscu pierwszym naszego podsumowania ;)

I na koniec uwaga ostatnia. HK niewątpliwie jest metropolią. Codziennie niesamowite ilości ludzi przetaczają się przez ulicę, samochody się ciągną jakby w nieskończoność. A mimo tego, nikt nikogo nie popycha, nie ma agresji, i nikt nie warczy na nikogo. I to jest dopiero niesamowite!



po prostu HONG KONG

Mieliśmy przyjemność poznać Boba. Bob jest Malezyjczykiem, który przeniósł się z Kuala Lumpur do Hong Kongu. Z jego półsłowek można było wywnioskować, że dużo już w życiu osiągnął, jeszcze więcej stracił a teraz rozpoczyna swoje życie na nowo.
Dlaczego wybrał Hong Kong?

Podczas jednej z rozmów z niesamowitym błyskiem w oku Bob powiedział do nas:

„Hong Kong is like a dream...”

I w tym jednym zdaniu ujął wszystko, absolutnie wszystko, co o Hong Kongu powinno się powiedzieć. 



piątek, 4 marca 2011

Potencjalna terrorystka

Kupiłam bilet do Hong Kongu, złapałam dobrą promocję na one way bilet. Zadowolona byłam, dopóki nie dotarłam na lotnisko.
Piękne Okęcie mnie przywitało, szybkie pożegnanie z Krzysiarzem (dzięki wielkie!), ostatnie spojrzenie na brrr...! zimę i ruszam w „piękny rejs”. Jako, że miałam lecieć liniami El Al przygotowana byłam na rozmowę, intentywną kontrolę i inne takie bzdety. Niestety byłam samotnie podróżującą kobietą, z biletem w jedną stroną, bez konkretnych planów na przyszłość i na dodatek tylko ja sama mogłam potwierdzić swoje zatrudnienie. Dodatkowo dzień przed wylotem nocowałam u wyżej wspomnianego Krzysiarza, który miał czelność we włanym domu(!) mieć dostęp do mojego bagażu! Wszystko to sprawiło, że zostałam uznana za terrorystkę. Cały mój bagaż przetrzepali, zabrali laptopa i aparat fotograficzny z bagażu podręcznego. Asystę miałam do momentu, kiedy usiadłam w samolocie. Nawet do toalety musiałam iść z miłą Panią, bo pewnie jak bym sama poszła to bym coś podłożyła ;)
Nie powiem, cała ta kontrola to mały pikuś w porównaniu z kontrolą w Brazylii, ale jeśli jesteś samotnie podróżującą kobietą z tak zwanym samozatrudnieniem i masz słabe nerwy - nie wybieraj linii lotniczych El Al.
Poza tym mają naprawdę niesmaczne jedzenie na pokładzie...
PS. Lecąc nad Himalajami, zobaczyłam niesamowicie wysoko położoną malutką wioskę. Na stromych, surowych skałach stało sobie kilka domków, wokół których wiła się jedna droga. Rzecz warta zobaczenia i uchwycenia gdyby nie fakt, że jako potencjalna terrorystka nie mogłam robić zdjęć, ponieważ mój aparat nie leciał razem ze mną...

Z perspektywy czasu

Muszę przyznać, że ogarnęło mnie lenistwo. Od dłuższego czasu jesteśmy w podróży, jeździmy po Azji a posta żadnego „Bagażnik” się nie doczekał... A ten czas, który upłynął wcale nie taki byle jaki jest!

Mijają właśnie dwa miesiące od dnia, w którym wsiadłam do samolotu i wylądowałam w Hong Kongu :)

Mijają właśnie cztery miesiące od dnia, w którym R. wsiadł do pociągu, kierując się najpierw w stronę Syberii, potem Chin, tak by dotrzeć w końcu do Hong Kongu :)

Tak więc, jak widać, wycieczka R. zaczęła się dużo wcześniej niż ta „nasza” część. Prawdopodobnie jego podróż doczeka się opisu, w takiej czy innej formie. Niezależnie od tego podtrzymuję tradycję, że „Bagażnik” jest „nasz”, w związku z czym zostanie tu opisana nasza część tripu po Azji.