czwartek, 23 czerwca 2011

Chiang Mai po raz pierwszy!

Po raz pierwszy w czasie naszej podróży ktoś na nas czekał :) oprócz ktosia czekał na nas także zarezerwowany pokój, wynegocjowana cena, znaliśmy cenę taksówki i w ogóle raj :) Ale się docenia, że nie trzeba szukać, ani negocjować. Sprawcą naszego szczęścia był Borys. Człowiek znany w środowisku podróżniczym nie od dziś, miłośnik Azji a przede wszystkim brat Remigiusza :)


A dla tych, którzy Borysa nie znają polecam jego bloga: www.borys991.blogspot.com
Polecam!

środa, 8 czerwca 2011

Koh Phangan (wciąż) oszałamia

Remi:

Byłem tam 5 lat temu. Wyspa czarowała wszystkim. Były dzikie plaże, super dżungla, mało komercji (poza Hadrin) i w ogóle wszystko było wspaniałe. I wcale nie było to zasługą częstego korzystania z uroków taniego alkoholu czy towarzystwa, w którym się znajdowałem. To wyspa była po prostu fajna.
Teraz wróciłem. Poza wyższymi cenami i powiększonym "zapleczem rozrywkowym" Koh Phangan nic się nie zmieniła. Nadal można znaleźć puste plaże, nadal jedzenie jest przepyszne.

Paula:

No w końcu! W końcu dotarłam na te słynne tajskie-rajskie plaże. Doczekać się nie mogłam. I co? TRAGEDIA! Patrzę w prawo - Niemcy chleją piwo słuchając techno. Patrzę w lewo - Rosjanie grają w bilarda z butelką wódki na stole
- Gdzie ty mnie, kurczę, przywiozłeś?!
Obraz zmienił się zupełnie, kiedy uciekliśmy daleeko od turystów. Lazurowa woda, biały piaseczek, urocze palmy...
- Zgadza się, proszę Pana, raj!



poniedziałek, 6 czerwca 2011

Do zobaczenia! i Witaj!

Pożeganliśmy się z Malezją... czas nas gonił, do Chiang Mai trzeba a chcieliśmy jeszcze chwilkę na wyspach tajskich posiedzieć. Nasz cel: Koh Phangan.

Z Georgetown przedostaliśmy się najpierw promem, później busem a później znowu promem na Langawi. Byliśmy tam krótko, w sumie poza przystań za bardzo nosa nie wychyliliśmy, ale i tak było widać, że ładnie tam jest :) Z Langawi promem popłynęliśmy do Satun, już  w Tajlandii.

Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że konkretnie do miasta Satun było jakieś 10km a żaden transport poza taksówkami o tej porze nie działał. Ta pora to mniej więcej 16 godzina, więc w sumie żadna późna. Ceny taksówek nas zmroziły. Po czym z nieba nam spadła Tajka, która właśnie samochodem jechała do Satun i nas zabrała. Za darmo, żeby nie było :)

Satun to takie dziwne miejsce, gdzie jak spotykasz białasa to pada pytanie "wy też tu utknęliście?" i odpowiedź "tak" i uśmiech. My też tam utknęliśmy, nie chcąc a musząc. Znaleźliśmy tani pokój, zjedliśmy najlepszą kaczkę w życiu, wyspaliśmy się i pojechaliśmy (i popłynęliśmy) na Koh Phangan.

sobota, 4 czerwca 2011

Podsumowanie Malezji

Kolejność przypadkowa:

* LUDZIE -> początkowo każdy uśmiech i zaproszenie do rozmowy było dla nas podejrzane. Jesteśmy przecież w Azji a tu każdy chce coś sprzedać, zarobić. Okazało się, że ludzie w Malezji są po prostu mili, lubią sobie pogadać niezobowiązująco zupełnie, pomagają bezinteresownie :)

* ISLAM -> co prawda modły do Allaha budzą codziennie rano, ale chusta na głowie nie jest obowiązkowa, ani nawet mile widziana. Lajtowa wersja islamu jest znośna

* CENY -> zdecydowanie Malezja to jeden z najdroższych krajów azjatyckich. Nie zmienia to jednak faktu, że porównując Malezję i Polskę, to Malezja jest tania i oferuje zdecydowanie więcej. I tak na przykład kaffka w Petronas Tower kosztuje ok. 6zł, wizyta u lekarza razem z antybiotykami 55zł, wizyta lekarska w standarcie najwyższym 200zł, pokój dwuosobowy 30zł, zestaw w McDonaldsie 6-7zł

* JĘZYK ANGIELSKI -> dostępny "na każdym kroku". Po wycieczce po Chinach fakt, że praktycznie z każdym możesz się porozumieć po angielsku był naprawdę BOSKI! Dogadujesz się z łatwością w knajpie, w sklepie, w hostelu... I cieszysz się, że jesteś Polakiem a nie Brytolem, bo możesz mówić o wszystkim i nikt cię nie rozumie ;)

* CZYSTOŚĆ -> najbardziej chyba widoczna po ilościach domestosów i cifów kupowanych w marketach. Łazienka w naszym hostelu była dezynfekowana codziennie! (co wbrew pozorom nie jest takie oczywiste ;) Za chińskie charkanie wysokie kary.

* WIELOKULTUROWOŚĆ -> w Malezji możesz być w Malezji, ale możesz też być w Chinach lub Indiach. I wszystko to ze sobą pięknie współgra a nie tworzy chaotyczny bajzel.

* INFRASTRUKTURA -> autostrady z przyciętymi równiutko żywopłotami, nowoczesne mosty, metro, kolej naziemna, monorail, lotniska - Polska może pomarzyć, a Niemcy by się powstydziły :)

* NO VISA -> na "dzień dobry" bezpłatne 90 dni. Później krótki wypad do Singapuru (również wiza bezpłatna) i wracamy do Malezji na kolejne darmowe 90 dni. Dlaczego się tym tak zachwycamy? Dla porównania Tajlandia: na "dzień dobry" wiza z opłatą 200zł za dwa wejścia, po 60 dniach do Birmy (wejście 10$) i z powrotem do Tajlandi.

* DESIGN -> reklamy, billbordy, opakowania, budownictwo - światowy poziom. Dużo inspiracji!

* KUALA LUMPUR -> daje wszystko co światowa metropolia powinna dawać, a nie oferuje w zamian gigantycznych korów i uciążliwego tłoku

* POSTKOLONIALIZM -> dużo zyskuje Malezja, która miała kiedyś coś współnego z Wielką Brytania ;) Od architektury, po kulturę.

Wyjeżdżaliśmy z Malezji z przeświadczeniem, że "jeszcze nas tutaj zobaczą!". Teraz jesteśmy bardziej na etapie konkretyzowania planów :)

czwartek, 2 czerwca 2011

Głodnego Nowego Roku!

Zanim Chiński Nowy Rok nadszedł, obrósł już legendą. Słyszeliśmy o nim jeszcze w Chinach, zwłaszcza na stacjach kolejowych kiedy okazywało się, że biletów na najbliższy tydzień już nie ma. W Malezji też było o nim głośno. Na ulicach pełno królików, lampionów i napisów "happy new year!".

Nas dopadł w Georgetown. Od spotkanej przypadkiem pary polskich turystów (pozdrowienia dla Ewy i Rafała :) dowiedzieliśmy się, że to podobno w Georgetown są najfajniesze obchody Chińskiego Nowego Roku w całej Malezji. Ucieszyliśmy się, bo to fajnie popatrzeć na tańczące smoki i w ogóle.

Niestety, jedyne co możemy powiedzieć o Chińskim Nowym Roku to to, że Chinatown wymarło. Totalnie. Do tego stopnia, że smoki odpuściły sobie potańcówkę i działo się wielkie NIC. A całe świętowanie kojarzy nam się wyłącznie z permanentnym poszukiwaniem jedzenia i jednym sztucznym ogniem uchwyconym na zdjęciu zamieszczonym poniżej...


Wraz z dzielnicą chińską wymarły knajpy, uliczne stragany i inne opcje jedzeniowe. Brzuchy głodne być nie mogą, ruszyliśmy więc na poszukiwania.


ODKRYCIE nr 1 - McDonalds

Tak naprawdę żadne odkrycie, bo jadaliśmy go często w Kuala Lumpur. W naszym rankingu malezyjski McDonalds, obok brazylijskiego, jest najlepszy na świecie. No ale ile można jeść frytki z cheeseburgerem, jeśli brzuszki rozpuszczone są chińskimi pysznościami?

ODKRYCIE nr 2

W Little India życie tętniło pełną parą. Widok naprawdę niesamowity i nawet po raz pierwszy w życiu przemknęla nam myśl, że może kiedyś Indie zobaczymy...? No ale nie w pierwszej kolejnośći ;) Weszliśmy do jakiejś podrzędnej knajpy, zamówiliśmy na oślep i czekamy. W knajpie pierdolnik pierwszorzędny, jednak najbardziej uderzyło nas jedzenie potraw rękoma przez większość Klientów. Jak kto woli :) Nadeszło nasze jedzenie. Żeby nie powiedzieć dosadniej, danie z pewnością nie zaspakajało potrzeb estetycznych ;) Ale po pierwszym kęsie rozpętała się walka o ten jeden talerzyk, który zamówiliśmy. Bajecznie smaczne! Pyszne, pyszne, pyszne!
I tak było za każdym razem. Jedzenie wyglądało jak uboczny produkt metabolizmu a w smaku - rewelacja!



Ostatniego wieczoru Chinatown ożyło. Uliczne knajpy, przenośne stragany, do zjedzenia wszystko o czym marzyliśmy. Poczuliśmy żal, że nasza przygoda z Malezją się już kończy, postanowiliśmy więc poprawić sobie humor jedzeniem.

Wybór padł na kosteczki ryżowe, podsmażane w sosie sojowym, doprawione chili i szczypiorkiem oraz kiełkami fasoli  a podane w liściu bananowca, którego uroczo wsadzono w gazetę. Mniama :)