wtorek, 31 maja 2011

Georgetown - UNESCO się nie myli!

Żeby nie było - za dnia w ciągu 15 minut znaleźliśmy super pokój w bardzo dobrej cenie 30zł na dobę. Nowiutki, czyściutki, co ważne nowa klimatyzacja i wystrój super, taki w stylu kolonialnym. No nie można nocą wjeżdzać do nowego miasta ;)

Georgetown wciąga i zaurorcza. Małymi uliczkami chodzić można bez końca. 
Można się przenieść na chwilę do Chin, a za chwilkę do Indii. Można znaleźć wypasione nowoczesne centrum hadlowe, żeby za moment zapatrzeć się na monumentalny i postkolonialny City Hall.

Jest stara część Georgetown - nie wyremontowana, malowniczo zaniedbana, gdzie można poczuć, że każdy domek ma własną historię i duszę.

Jest  też część wyremonotwana, gdzie wręcz możesz dotknąć bogactwa i przepychu kolonializmu





niedziela, 29 maja 2011

GEORGETOWN – starcie numer 1

Spędziliśmy w Kuala Lumpur ponad dwa tygodnie. Nie pałaliśmy specjalną chęcią wyjazdu, ale czasu mieliśmy coraz mniej – niecały miesiąc na dotarcie do Chiang Mai w Tajlandii. A jakby nie patrzeć trochę kilometrów zostało nam jeszcze  do pokonania.
Kierunek był więc nam znany – trzeba jechać na północ. Nasz wybór padł na Georgetown, żeby jeszcze troszkę „złapać” Malezji.

Dotarliśmy do Georgetown późnym wieczorem. Najczęściej staramy się przemieszczać nocą. Daje nam to nocleg jakby gratis, poza tym jeśli przyjeżdzamy do miasta kiedy jest ciemno, najczęściej mamy problemy ze znalezieniem noclegu. Unikamy więc, ale czasem nie da rady. Tak niestety było tym razem...

Jak tylko wysiedliśmy z autobusu zaczęliśmy kierować się w stronę Chinatown w poszukiwaniu taniego noclegu. Większość pokoi zajęta, a jak już się trafił jakiś wolny to cena porażała. No o co chodzi? Wiedzieliśmy, że tanio tu nie będzie, ale żeby płacić za hostel tyle co za hotel 3gwiazdkowy?? Odpowiedź była prosta – Chiński Nowy Rok. Oblężenie totalne. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy chyba najbardziej obskurny pokój jaki w życiu widzieliśmy. Do pokoju gratis dostaliśmy recepcjonistę, który nie chciał się odczepić i ciągle pukał i czegoś chciał. Nie ważne, mówiliśmy sobie, przespać się trochę a jutro z rana stąd uciekamy...


wtorek, 17 maja 2011

Kocham globalizację!

Jeszcze w Haikou zaczęła mnie dopadać choroba. Zimno mi było niesamowicie, spod kołdry wychodzić nie chciałam, tofu przestało mi smakować…

W ogóle pierwsze trzy-cztery dni w Kuala Lumpur mam po prostu wycięte z życia. Temperatura, ból głowy, brak możliwości przełykania czegokolwiek. Było oczywiste, że trzeba szukać lekarza. Oczywiście najpierw R. zadzwonił do mojego cudownego ubezpieczyciela (czyt. Hestia), polecono nam coś co nazywało się Prince Court.

Poniżej przedstawiamy zdjęcie Prince Court, czyli najbardziej wypasionego szpitala jaki w życiu widzieliśmy. Otwarcie dzrzwi gabinetu lekarskiego 200zł. Cena nie dla nas...

Szukaliśmy dalej. W końcu trafiliśmy do jakiegoś dziwnego miejsca, które miało być prywatnym gabinetem lekarskim. Koszt wizyty: 15zł. Warto spróbować, stwierdziliśmy, najwyżej jak lekarz okaże się mało konkretny będziemy szukać dalej.

Powitał nas Hindus, który mówił angielskim płynnym, ale z mało zrozumiałym dla nas akcentem. Zmierzył mi temperaturę i powiedział, że nie wie jak jest w naszym kraju, ale w jego taka temperatura oznacza dengę albo malarię. Ciepło mi się zrobiło, ale spokojnie odpowiedziałam mu, że 39 stopni to miałam w życiu już nie raz. Poza tym anginę też już miałam parę razy i wiedziałam że właśnie przechodzę kolejną. Tylko że angina to choroba mało znana w Malezji... :)

A dlaczego kocham globalizację? Dużo łatwiej było mi zaufać lekarzowi, który trochę wyglądał jak cieć i którego trudno było zrozumieć,  kiedy zobaczyłam na recepcie Augumentin, paracetamol i inne lekarstwa, które mogłam sobie wygooglać i znaleźć znane mi odpowiedniki. To po prostu zapewnia komfort psychiczny.

Oczywiście najważniejszą rolę w moim szybkim powrocie do zdrowia miał R. Biegał cierpliwie do 7Eleven po Sprite’a o 5 nad ranem, wciskał we mnie jedzenie choćby na siłę, pilnował żebym się nie odwodniła i przede wszystkim dzielnie znosił moje marudzenia pt. „jaka to ja jestem biedna” J Nikogo więc nie zdziwi, że po paru zaledwie dniach stanęłam na nogi, gotowa na podbój Kuala Lumpur.

Koszt wizyty z lekarstwami (antybiotyk, paracetamol, na ból gardła, witaminy, syrop na kaszel z gigantyczną dawką spirytusu) – 55zł.



sobota, 7 maja 2011

Co zrobić, żeby tu zamieszkać?

Buenos Aires ma konkurencję. Konkurencja nazywa się Kuala Lumpur.

Mimo, że co druga kobieta chodzi z chustą na głowie; mimo że piwo kosztuje jakieś 8-10zł za małą puszkę; mimo, że jest ogólnie drogo; mimo, że klimatyzacja wszędzie jest włączona na 16 stopni i w metrze się marznie; mimo, że ciężko jest kupić owoce; mimo, że modły do Allaha budzą rano...

To są takie miejsca, gdzie masz ochotę pobyć, zostać dłużej, bliżej poznać. I jakoś tak właśnie mamy  z Kuala Lumpur.


Jazda monorailem jest super, szkoda tylko że klima dmucha na jakieś 16 stopni... wchodzisz i od razu zakładasz bluzę :)

Chinatown w Kuala Lumpur; powoli zbliża się Chiński Nowy Rok - przygotowania.





Winter bar w okolicy Petronas Tower. Nie ten budżet ;) 
I my :)

środa, 4 maja 2011

Petronas Tower

Petronas trzeba zobaczyć. Trzeba tam pójść, zadrzeć głowę do góry i... i się zagapić aż szyja zdrętwieje. Trzeba je zobaczyć w słońcu, w deszczu i w nocy, i dyskutować zawzięcie kiedy są najpiękniejsze. A ostateczny werdykt chyba nigdy nie zapadnie.





Ja tej Pani nie znam, ale ta Pani chyba znała mnie :)