poniedziałek, 20 kwietnia 2009

BETOOON!

Tym razem piszemy o mieście stołecznym Brazylii - Brasilii. Brasilia została wybudowana od podstaw w ciągu trzech lat, na początku lat 70. XX wieku. Coś, co u nas jest traktowane jako stara rzeczywistość popeerelowska - niechciana i nielubiana - w Brasilii jest uznawane jako architektura modernistyczna. A ulotki turystyczne zachęcające do zwiedzania Brasilii przekonują, że pomimo 50 lat miasto nadal zadziwia futuryzmem.
Nas miasto futuryzmem nie zadziwiło. Zadziwiło nas dla odmiany paskudnymi budynkami, brakiem ludzi na ulicach i - jakkolwiek paradoksalnie to brzmi - zbyt dobrze rozbudowaną siecią dróg. Jednak miasto bez korków w centrum to dziwne miasto i ma się wrażenie, że to miasto nie żyje. Dodatkowo całe miasto to beton, blacha i szkło. I jeśli z daleka budynki wyglądają jeszcze 'jako tako' to z bliska to tylko szary beton, zardzewiała blacha i mocno zniszczone szkło...
W ogóle ciągle w tym mieście mieliśmy wrażenie, że chodzimy po makiecie miasta wykonanej skali 1:1 a nie po prawdziwym mieście, z prawdziwymi ludźmi, którzy naprawdę żyją. Brasilia to twór bardzo dziwny, to jedyny miasto na świecie zbudowane w XX wieku i chyba tylko z tego względu Brasilię warto zobaczyć.
W czasie naszej podróży po Ameryce Południowej zobaczyliśmy dużo dużych miast, kilka zdecydowanie większych od tej dziwnej stolicy, ale nigdzie nie mieliśmy takich problemów z poruszaniem się i przemieszczaniem. W tym dziwnym mieście nie ma normalnie ponazywanych ulich; miasto podzielone jest na część północną i południową, każda z nich jest podzielona na quarty a quarty są podzielone na jeszcze mniejsze części oznakowane literami. Nawet taksówkarzom szuaknie odpowiednich adresów sprawia ogromną trudność :/
To "idealne" miasto jakby tego było mało jest podzielone na strefy. Jest strefa hotelowa, mieszkalna, przemysłowa, komercyjna itd. W częsci hotelowej na przykład nie uświadczysz żadnej knajpy, bo te mogą się tylko znajdować w części komercyjnej. Nas ratował McDonald's, który jakimś cudem uchował się w części hotelowej... W mieście "idealnym" żeby było "idealnie" jest strasznie dużo trawników, wielkie jezdnie (po 5 pasów w jedną stronę) i wszędzie jest dużo przestrzeni, żeby było duużo przestrzeni do życia. Tak więc odległości pomiędzy dosłownie wszystkim są po prostu gigantyczne. Męczy też nas pytanie... po co tam tyle trawek i parczków jeśli nigdzie nie ma ławek, żeby se posiedzieć??
W Brasilii rzucają się także w oczy (a raczej portfel) niesamowicie wysokie ceny. Pięć czy sześć godzin szukaliśmy hostelu, pousady (czegokolwiek byle nie hotel). I nie! Nie ma. Tylko gwiazdkowe hotele. Najtańszy nocleg jaki udało nam się znaleźć to double za R$100, czyli 150zł... Jak się później dowiedzieliśmy wszystkie pousady zostały zamknięte z "rozkazu" władz. Bowiem znajdowały się w części rezydencjalnej, a tam można tylko mieszkać a nie zajmować się biznesem :/
Takie to oto przedziwne miasto ta Brasilia. Niewątpliwie ma jednak jednak cudowną zaletę - rewelacyjny do życia klimat, to trochę cieplejsza wersja Cochabamby.

Bilety Brasilia-Salvador de Bahia: R$190 ( !!!!!!!!!!! Ogólnie jesteśmy wkurzeni na Brazylię, ale ceny tutaj doprowadzają do szału! 2 bilety kosztowały ponad 600zł! Więcej niż dwa bilety z Polski do Holandii!!!)

A! Niewątpliwie zbudowanie miasta "od początku" to marzenie niejednego architekta. Trzech nawet miało szansę swoje marzenie spełnić. Tylko, że efekt jakiś taki bezduszny....


Brazylijski koszmar

Remi:

Tym razem nie będzie pocztówkowych zdjęć, ładnych obrazków i opisów. Piszemy tego posta, żeby przestrzec przed podróżowaniem po Brazylii.
Od pierwszych dni spędzonych w tym kraju mieliśmy mieszane uczucia. Z jednej strony piękne krajobrazy i stylowe miasta, z drugiej rozbuchane ceny (wyższe niż w Polsce), brak bezpieczeństwa i atmosfera strachu na ulicach. Jednak to co nam się przydarzyło w czasie drugiego pobytu w Brazylii na zawsze zmieniło nasze wyobrażenie o tym kraju jako cywilizowanym i demokratycznym.
Po przekroczeniu granicy boliwijsko-brazylijskiej w San Matias, gdzie nasze bagaże rozłożone na czynniki pierwsze w poszukiwaniu narkotyków (standardowa kontrola) przedostaliśmy się do Caseres, skąd mieliśmy autobus do stolicy kraju, Brasili.
Na wysokości miasta Cuiaba (około 200km od Caseres) autobus został zatrzymany przy drogowym posterunku policji. Pasażerów było niewielu, zapowiadała się kolejna rutynowa kontrola. Niestety - nie tym razem.
Do autobusu wszedł mundurowy - wszyscy mężczyźnie mieli opuścić pojazd. W międzyczasie poznaliśmy Juniora, młodego Brazylijczyka, który łamaną angielszczyzną tłumaczył nam czego oczekują mundurowi. Po wyjściu z autobusu zobaczyłem około 10-ciu uzbrojonych po zęby policjantów, z których większość trzymała odbezpieczone pistolety lub karabiny. Zaczął lać deszcz.
W strugach deszczu wszystkim męskim pasażerom kazano (około 8 osobom) kazano ustawić się przodem do boku autobusu, w pozycji umożliwiającej przeszukanie pod kątem posiadania broni. Junior tłumaczył mi, że policja miałą donos, że na pokładzie autobusu są 3kg narkotyków. I rzeczywiście, po chwili chłopak o urodzie boliwijskiej został aresztowany. Pomyślałem wtedy, że to krótka kontrola z "niekomfortową" rewizją. Po chwili zmieniłem zdanie - kierujący akcją krzyczał coraz bardziej a nasze bagaże zaczęto bardzo dokładnie przeszukiwać. Kiedy doszli do moich, przed oczami stanęły mi sceny z filmu "Bangkok Hilton", gdzie niewinnej podróżniczce podrzucono w Tajlandii narkotyki. Plecaki sprawdzono bardziej niż dokładnie. Kontrola trwała już około 50 minut a mnie zaczął denerwować widok starszego pana, pasażera autobusu, który stał pod karabinami cały zmoczony deszczem z zaparowanymi okularami. Cały czas mundurowi "ubezpieczali" nasze plecy.
W autobusie w tym czasie trwała kontrola kobiet. W pewnym momencie w asyście 3 policjantów z autobusu wyprowadzono skutą kajdankami i zapłakaną Paulinę. Zamarłem. Paula wydusiła, że jej jako jedynej zrobiono rewizję, do której musiała się rozebrać. Na wszelkie jej pytania po angielsku nie było odzewu. Zrozumiała tylko, że jej chłopak został aresztowany za posiadanie narkotyków. Prosiła czy może mnie zobaczyć, żeby potwierdzić że aresztowano właśnie mnie. Pytania o imię aresztowanego zostawały bez odpowiedzi. A to wszystko w towarzystwie 3 policjantów z pistoletami w dłoni, co przy "całych" 162cm wzrostu Pauli zakrawa na groteskę. Po rewizji do naga, 3-krotnym przeszukaniu torebki i ubrania, bez słowa skuto ją w kajdanki i wyprowadzono z autobusu.
Po tych relacjach wpadłem w furię! Faszystowcy mundurowi dopiero teraz (!!!) zarządali paszportu! Gdy okazało się, że aresztowali niewłaściwą osobę nie opuścili karabinów, powiedzieli że to była rutynowa kontrola i kazali wracać do autobusu. Cały ten czas Junior był jedyną osobą, która starała się tłumaczyć, pomagać, łagodzić sytuację. Bo OCZYWIŚCIE żaden z policjantów nie mówił po angielsku! Tylko portugalski, naturalnie. Jedyny słuszny język...
Przechodziłem już kontrolę narkotykową w Tajlandii, kraju słynącym z ostrego podejścia do narkotyków, ale w porównaniu do brazylijskiej, zarówno pod względem brutalności i profesjonalizmu, była na prawdziwie cywilizowanym poziomie.
Biegle władający angielskim kolega Juniora, w czasie rozmowy telefonicznej poradził, żeby złożyć skargę na Policji Federalnej. Zapytał także czy Paulina nie została zgwłacona (!!!) i dodał, że to niestety część ich rzeczywistości. Pozostaje nam tylko współczuć Brazylijczykom "takiej" rzeczywistości, dodatkowo określanej wysokimi cenami i brakiem usmiechu i każdego mieszkańca tego kraju.
My, jako osoby podróżujące, znające standardy cywilizowanego świata wiemy już, że ładne widoki i tropikalny klimat to nie wszystko. A na świecie jest mnóstwo pięknych miejsc, ktorych nie trzeba opuszczać z traumatycznymi przeżyciami w sercu...

Junior :)


A TO BRAZYLIA Z INNEJ STRONY...

Boliwia - dobre miejsce do życia

W Ameryce Południowej zobaczyliśmy trzy kraje: Brazylię, Argentynę i Boliwię. Z relacji i opowieści podróżujących wiemy też co nieco o Peru. I z tych wszystkich czterech krajów Boliwia wydaje się być najlepsza, biorąc pod uwagę ceny, ludzi, atrakcje turystyczne i te nieturystyczne.

Ale żeby nie było. Boliwia to nie jest kraj miodem i mlekiem płynący. I problemów można spotkać tu całkiem sporo :)

-> DZIADOSTWO się generalnie szerzy ;) Autobusy jeżdzą nieregularnie i są w fatalnym stanie, nigdy nie udało nam się dorwać busu z klimatyzacją. (Chociaż kierowcy jeżdżą raczej spokojnie i bezpiecznie.) Stan domów i dróg w miastach pozostawia wiele do życzenia. Mimo, że w Andach potrafi być naprawdę zimno nigdzie nie ma ogrzewania. Często nie ma faktycznie ciepłej wody. Prawdopodobnie to wszystko ma ścisły związek z rozwojem kapitalizmu w Boliwii :) bo zdecydowanie kapitalizm w tym kraju dopiero się rodzi :)

-> PATRIARCHAT też sie szerzy i to na ogromną skalę. W taksówkach rozmawia się tylko z mężczyzną. Menu podaje się najpierw facetowi, podobnie jak obiad najpierw się stawia przed facetem. Zdarzyła nam się sytuacja, że nie chciano od Pauli wziąć pieniędzy - tylko facet może płacić. Samotnie idących kobiet nie uświadczysz za dużo, a jeśli już są obiektem zaczepek i gwizdów. Słowem, mężczyzna jest zdecydowanie na pierwszym miejscu w Boliwii.

-> z HIGIENĄ jest raczej cienko. Stan toalet często jest po prostu masakryczny, zwłaszcza w Andach. Z przygotowywaniem jedzenia, przede wszystkim tego ulicznego, jest raczej dramat. Jedna miska, w której są myte wszystkie naczycia itp. Kucharkę w czapce widzieliśmy raz, w bardzo rozwiniętym mieście boliwijskim, Cochabambie. Takie problemy z podstawowym poziomem higieny wynikają z tego, że nie wszyscy mają dostęp do bieżącej wody...

-> ANDY to góry baardzo piękne, wręćz przepiękne i można na nie patrzeć godzinami ale... to też bardzo wysokie góry i bardzo wymagające góry. Żeby łazić bez żadnych problemów po Andach trzeba mieć kondycję ze stali i żołądek ze stali. Pomijając skrajne przypadki, które lądowały u lekarza, kompletnie inna flora bakteryjna doprowadza europejskie żołądki do częstych problemów.

-> PUNKTUALNOŚĆ a konkretnie jej BRAK. Spotykana na każdym kroku. Najbardziej widoczna i dokuczliwa na dworcach autobusowych.

Gdzieś pomiędzy "plusami" a "minusami" znajduje się postać EVO MORALESA, boliwijskiego prezydenta pochodzenia indiańskiego. Evo jest socjalistą, który stara się dać Indianom wszystko, albo i więcej. Wprowadził do szkół obok hiszpanskiego i angielskiego obwiązkową naukę języka Indian - quechua. Przez co jest jeszcze bardziej kochany przez indiańską część Boliwii, i jeszcze bardziej znienawidzony przez nie-indiańską część ludności. Trzeba jednak wiedzieć, że Evo został wybrany przez 64% społeczeństwa!! Z rozmów z przedstawicielami kapitalizmu wiemy, że nie wszyscy kochają Evo. Ostatnio nawet niektórzy Indianie przestali kochać Evo, bo wprowadził cła na samochody ściągane do Boliwii w związku z czym po kraju przechodzi fala protestów i strajków, bo Evo jednak taki fajny nie jest. Jeżdżąc po kraju można zobaczyć całą masę napisów na murach domów "Evo si". Nas miłośc do socjalistów dziwi, ale to jednak dzięki Evo Boliwia jest takim tanim krajem, dlatego prezydenta boliwijskiego umieściliśmy gdzieś "pomiędzy" :)

W tej dziwnej kategorii "gdzieś pomiędzy" trzeba wspomniec słówko o targowaniu się w Boliwii. Jest to czynnośc trudna. Boliwijczycy niechętnie się targują. Jeśli spuszczą z ceny to po długiej rozmowie, wielu wysiłkach a i tach cena spada maksymalnie o 5-10Bs. Długo się zastanawialiśmy dlaczego tak się dzieje? Aż w końcu do nas dotarlo, że handlowcy w Boliwii nie stosują po prostu dużego narzutu turystycznego i podają ceny bardzo zbliżone do rzeczywistych :)

A teraz Boliwii. Wymieniamy tu ich tylko troszkę, ale jest ich naprawdę duzio :)

-> POHISZPAŃSKIE POZOSTAŁOŚCI Brazylijczycy zachwycają się swoimi zabytkami w Porto Seguro i Paraty, które zostawili im Portugalczycy. Prawda jest jednak taka, że te wszystkie zabytki to 'pikuś' przy tym co zostawili w Ameryce Południowej Hiszpanie. W każdym mieście i miasteczku w Boliwii zachwycają kamienice i olśniewają kościoły :) A żeby tego było mało to Boliwijczycy bardzo dbaja o swoje dziedzictwo i (często z pomocą hiszpańską) utrzymują zabytki w bardzo dobrym stanie :)

-> TRADYCJA Boliwijczycy bardzo ale to bardzo dbają o swoją tradycję. Indianki chodzą w swoich tradycyjnych strojach, na ulicznych zabawach pokazywane są tańce ludowe, puszczana jest muzyka "z dawnych lat" :) Gdzie na pikniku w Polsce laski z ulicy tańczą krakowiaczka? :) Ale tradycja w Boliwii to też konserwatyzm, toteż do równouprawnienia kobiet i mężczyzn to jest im daleko. Nie nam osądzać czy to dobrze czy źle :)

-> URODA jeśli jest się koneserem brunetek o ciemnej karnacji, takich małych zgrabnych to na wschód od Sucre można dostać oczopląsu, dosłownie. Obiektywnie rzecz ujmując dziewczyny są tam prześliczne :)


-> JEDZENIE pomimo pewnych problemów żołądkowych i tak piszemy o jedzeniu w samych superlatywach. Praktycznie co by się nie jadło jest smaczne i dobrze doprawione. Typowa kuchnia boliwijska - empanadas, saltienas, pique macho - to raj dla podniebienia. Kurczak przyrządzany na sto sposobów. Trucha (pstrąg z jeziora Titicaca) - rewelacja :) Na wspomnienie tych wszystkich pyszności aż nam ślinka poleciała ;) No może wołowiny nie mają tak dobrej jak w Brazylii.

-> CENY co tu dużo pisać? Tanio jak cholera!:) Tanio jak na Amerykę Południową, tanio ogólnie. Ceny porównywalne do tajskich. Przykładowo almuerzo (czyli trzydaniowy obiad) 7.5zł; pokój w wypasionym hotelu: 50zł; 5 bananów 0.5zł; soczek z wysiśniętej pomarańczy 1zł; podróż sześciogodzinna autobusem z La Paz do Cochabamby 10zł itd...

-> OBŁĘDNIE PIĘKNY KRAJ niziny nie są może szczególnie ładne, ale kiedy tylkko wjechaliśmy w Andy, nawet te niskie, widoki zapierały dech w piersiach :) Przemieszczając się po Boliwii autobusem najczęściej nie mogliśmy oderwać się od okna i obydwoje dostawaliśmy tzw. "świra fotograficznego" :) Boliwia to tak piękny kraj, że jeśli to będzie kiedyś możliwe wracamy tam bez mrugnięcia :)

-> LUDZIE szczerzy, uczciwi, mili, kontaktowi, pomocni. Dosyć ciekawi turystów, często byliśmy zagadywani przez Boliwijczyków. Bywało i tak, że nie docierało do nas, że należy nam się reszta albo źle zrozumieliśmy cenę. A Indianka i tak wydawała resztę. I tak na każdym kroku! W Boliwii w ogóle (czy prawie w ogóle) nie zdzierają kasy z turystów - aż nie do pomyślenia, że jeżdżąc wiele razy taksówkami tylko raz zostaliśmy naciągnięci, na 2Bs.


Boliwia to na tle Ameryki Południowej prawdziwa perełka, o chrakterze podróżniczym. Niskie ceny, uczciwi mieszkańcy, piękne widoki. Da się żyć! :))

niedziela, 19 kwietnia 2009

Cena fascynacji

Kilka godzin snu w normalnych warunkach (łóżko a nie siedzenie w autobusie) dało nam całkiem sporo siły, żeby jechać dalej. Przede wszystkim trzeba było zorganizować transport do granicy, a najlepiej do Caseres, czyli miasta już w Brazylii (położonego 90km od granicy). A z Caseres mieliśmy łapać autobus już bezpośredni do Brasilii.
Okazało się, że taksówka do granicy (jedyny transport) kosztowała 30Bs., ale do Caseres już 100 reali brazylijskich, czyli 150zł. Udało nam się po wieku kombinacjach wytargować 80 reali... i tak majątek!
A tak wyglądało przejście przez granicę boliwijsko-brazylijską:

Przystanek pierwszy. Stempelek wyjazdowy z Boliwii. Okazało się, że troszkę nam się w Boliwii zasiedziało. Mieliśmy wizę na 30 dni, o czym kompletnie zapomnieliśmy! Tak bardzo zapomnielismy, że wyjeżdżalismy z Boliwii po ponad 50 dniach. Za przedlużenie sobie pobytu bez odpowiedniego pozwolenia są kary. Wysokie. Na 'dzień dobry' usłyszeliśmy, że musimy zapłacić 400Bs. W sumie to i mało i dużo jednocześnie, problem polegał na tym, że nie mieliśmy takich pieniędzy przy sobie. Na szczęście Boliwia to miły kraj, kobiecy uśmiech i dekolt są w cenie :) Po krótkiej rozmowie stanęło na 200Bs. za dodatkowy stempelek przedłużający nasz pobyt w tym pięknym kraju. Inne stempelki też zostały wbite, więc byliśmy gotowi do dalszej podróży :)
Przystanek drugi. "Dość szczegółowe" przetrząśnięcie naszych bagaży podręcznych, jesteśmy już po stronie brazylijskiej. Panowie niezbyt mili.
Przystanek trzeci. Tym razem nasze plecaki, które zostały skrupulatnie na części pierwsze rozłożone. Chłopaki z kontroli śmieszne, trochę starali się gadać po angielsku. I ze zdziwieniem pytali nas dlaczego znamy angielski skoro w naszym kraju mówi się po polsku? I tak wszyscy Europejczycy mają!!
Przystanek czwarty. Punkt medyczny. Szczepionki przeciwko żółtej febrze nader przydatne.
Przystanek piąty. Policja federalna w Caseres. Dostaliśmy stempelki wjazdowe :) Na policji, miły pan próbował nam wmówić, że Brazylijczycy to fajni i mili ludzie. BULL SHIT!!

W końcu w Caseres. Widać, że granica po stronie boliwijskiej nie istnieje - wszystkie kontrole (baardzo szczegółowe) są po stronie brazylijskiej.
Po stronie brazylijskiej powitały nas także brazylijskie ceny.... :(

Bilet Caseres - Brasilia: R$ 140 (!!!!!)

Po drodze mijaliśmy Pantanal, to cudo w Boliwii sprzedają 1Ha/1$ :/

I kofboja spotkaliśmy :)

Otra flota... :/

Nasz pierwszy pobyt w Santa Cruz już opisywaliśmy. Miasto wydawało się raczej dziadowskie i nie zachwyciło specjalnie niczym. Teraz, będąc drugi raz w Santa Cruz, zdanie troszkę zmieniliśmy. W porównaniu z innymi miastami w Boliwii, Santa Cruz (i Cochabamba) to oaza nowoczesności i kapitalizmu. A dziadostwo w Boliwii to nie Santa Cruz. No człowiek się uczy cały czas.
Połaziliśmy po znanych nam miejscach, poszliśmy na dobry obiadek i kawusię. Mimo, że w Santa Cruz są najdroższe ubrania w całej Boliwii udało nam się znaleźc nowe i świeżutkie koszulki w meganiskich cenach :) produkcja gwatemalska :) nowe koszulki sprawiły, że mieliśmy "poczucie czystości" i byliśmy gotowi do dalszej drogi :)

Mieliśmy przed sobą 18 godzin podróży po nieasfaltowanej drodze. Celem podróży był San Matias, miasto graniczące z Brazylią. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że to 'gorsze' przejście, bo dokładniej sprawdzają bagaże. Nam było bez różnicy jak dokładnie sprawdzą nam bagaże. Ważniejsze było to, że San Matias leży w linii prostej z Brasilią, stolicą Brazylii, kolejnym przystankiem naszej podróży. Z Brasilii z kolei jedziemy do Salvadoru, skąd odlatuje nasz samolot do Europy, znów wybraliśmy tanie linie "condor" - ceny mają nie do pobicia :)

Droga na całej swojej długości była ubita z ziemi, kawałka asfaltu nie mieliśmy okazji zobaczyć... Dodatkowo w nocy lał deszcz, co spowodowało pewne trudności w poruszaniu się autobusu... Niektóre fragmenty drogi były trudne do przejechania za to łatwe do zakopania się w błotku :) W połowie drogi, w mieście San Ignacio okazało się, że w naszym autobusie nie ma naszego bagażu! Pani w okienku firmy powiedziała 'reclamation' (czy jak to się pisze po hiszpańsku:P) i wróciła do swoich zajęć. Obsługa autobusu za to jak mantrę powtarzała "otra flota, otra flota". Pozostało nam miec nadzieję, że nasze bagaże są faktycznie w "otra flota', czyli w innym autobusie tej samej firmy tez jadącym do San Matias.
Jadąc do San Matias przejeżdżaliśmy obok Pantanalu. Zachwycająca dżungla, wszystko jakby stoi na wodzie!:) Ale faktycznie, jak mówił Austriak, w Boliwii można bez problemu dżunglę kupić... Przepiękna dżungla jest miejscami (i to wcale niemałymi) karczowana i ogrodzana. Smutny widok.
W końcu wymęczeni dotarliśmy do San Matias. Miasteczko w środku dżungli, dziadostwo jakiego absolutnie nigdzie nie widzieliśmy. Na dworcu znowu usłyszeliśmy, że nasze bagaże są 'otra flota'. Na tym etapie kiedy słyszeliśmy stwierdzenie 'otra flota' robiliśmy się tyćkę agresywni. Nie wdając się w zbytnie szczegóły przeczekaliśmy w dupie świata 5 godzin. Czekając wcale nie byliśy pewni czy nasze plecaki rzeczywiście są w 'otra flota'... Po 5 godzinach przyjechał autobus a razem z nim nasze bagaże. Jakieś dziwnie zmoczone.
Dotarło do nas, że jest już godzina 22 i raczej trzeba szukać noclegu a nie przeprawiać się przez granicę. Jak zawsze w miastach przygranicznych ceny były zdecydowanie wyższe. Ceny noclegów także. Double kosztował 180Bs, po krótkich negocjacjach 150Bs. A my chwilkę potem korzystaliśmy z dobrodziejstwa bieżącej wody :)))))))) Jutro pobudka o 6:00 rano.
A! Słówko o San Matias jako miasteczku. Czuliśmy się tam trochę jak na planie filmu "Ostatni sprawiedliwy" :) Błotniste drogi, dużo barów i szemrane interesiki. Przemytem pachnie na odległość. Dziwne twarze dziwnie patrzących na nas ludzi, byliśmy jedyny turystami w San Matias.

To cudo techniki wiozło nas do San Matias...


A to San Matias. Ultranowoczesne miasto z licznymi autostradami i modernistycznymi wieżowcami...

Mała, zmęczona podróżniczka ;)

Prawda, że piękny hotelik? ;)

To jest BYZNES

Utknęliśmy 100km przed Santa Cruz. Zrobiliśmy sobie spacerek do mostu, żeby zobaczyć cały ten strajk. No i zobaczyliśmy i śmiech nas ogarnął. Widocznie tak tu strajki wyglądają :) Gdzie tym 30 małym Boliwijczykom tworzącym strajk do polskich górników? :)
W całym tym proteście zadziwił nas najbardziej rozwój biznesu wokół całego tego "zamieszania". U Indianek można było kupić ciasteczka i owocki. Małe chłopaczki chodziły po autobusach i sprzedawały bułeczki. Po drugiej stronie mostu można było kupić normalny obiad z trzech wielkich garów. Most był co prawda nieprzejezdny, ale można było przejść go na pieszo tak więc do mostu można było wynająć motor do przewiezienia bagażu. Z drugiej strony mostu mototaxi lub taxi, które wiezie do najbliższego miasteczka, skąd odjeżdżały busy do Santa Cruz.
A wokół tego wszystkiego atmosfera pikniku. Tirowcy na kocach śpią, gadają lub grają w karty. Nikt się nie wkurza na protestujących, wszyscy ze zrozumieniem przyjmują fakt, że trzeba walczyć w swoje. Najbardziej zdenerwowani byliśmy my i to my mieliśmy przez chwilę ochotę na protestujących nakrzyczeć :)
Znowu z opóźnieniem, i znowu po przejściach dotarliśmy do Santa Cruz. Mieliśmy cały dzień do odjazdu autobusu do San Matias, więc wyruszyliśmy w miasto. Miasto, które już trochę znaliśmy przecież :)

Bilet Santa Cruz - San Matias: 100Bs. (semi-cama oczywiście)

czwartek, 16 kwietnia 2009

"wyboista" droga do Santa Cruz

Jedno jest pewne. W Boliwii czas to pojęcie autentycznie względne. Bardzo dobrze pokazują to godziny odjazdów autobusów. Jeżeli masz bilet wykupiony na godzinę 19:00 oznacza to, że od godziny 19:00 możesz spodziewać się przybycia autobusu na dworzec. W żadnym wypadku nie odjazdu autobusu w trasę! Chyba tylko raz zdarzyło nam się wyjechać o 'czasie' :) No ale tak naprawdę to po co się spieszyc??
Tak więc z Cochabamby wyjechaliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem. Czekała nas (pomimio względnie krótkiego odcinka) calonocna podróż w autobusie o komforcie żadnym :) ale nam to nie straszne, wszystko jest tylko silą przyzwyczajenia :) Mieliśmy tylko nadzieję, że tym razem droga do Santa Cruz nie dostarczy nam tylu wrażeń co ostatnio - byliśmy w błędzie :)
Sytuacja się powtórzyła. Obudziliśmy się rano a nasz autobus stał. Myśleliśmy, że sytuacja się powtórzyła. Autobus się rzekomo popsuł i zaraz pojawią się na horyzoncie mili panowie, którzy za dodatkową opłatą dowiozą nas do Santa Cruz. Ale nie tym razem. Wysiedliśmy z autobusu a przed nami rząd kilkudziesięciu samochodów i autobusów. WSZYSTKO STOI. Tym razem na naszej drodze stanął (dosłownie i w przenośni) protest na JEDYNYM moście prowadzącym do Santa Cruz. Utknęliśmy...


To nie tak, że nauczyliśmy się płynnie hiszpańskiego (baardzo tego żałujemy) i dogadaliśmy się z lokalnymi, żeby o proteście się dowiedzieć. W autobusie koło nas siedział dwumetrowy biały człowiek, na oko 70 lat i więcej z żoną. Mówił trochę po angielsku i to on poinformował nas, że na moście jest strajk. Po krótkiej rozmowie okazało się, że starszy pan mówi też płynnie po niemiecku, bo jest Austriakiem, który "z niewiadomych" przyczyn w 1950 roku opuścił swoją piękną ojczyznę... Pomimo pewnych (być może historycznych? :P) niechęci do starszego pana okazał się on być niezastąpionym źródłem informacji na temat Boliwii. A! Żeby nie było starszy pan był dla nas bardzo miły :)

I tak dowiedzieliśmy się, że:
* na moście strajkują Indianie przeciwko cłom nałożonym przez ich ukochanego prezydenta - Evo Moralesa. Chodzi o to, że do tej pory wszystkie samochody mogły być sprowadzane do Boliwii bez żadnego cła. Podobny protest widzieliśmy w Cochabambie pod hasłami 'Evo malo', czyli 'Evo zły'.
* w Boliwii trzeba uważać na malarię, zwłaszcza w okolicach Santa Cruz. Chociaż nawet w La Paz zdarzają się przypadki zachorowań. Starszy pan, na przykład, przechodził malarię trzy razy. Pocieszające jest to, że malaria w Boliwii jest zdecydowanie mniej niebezpieczna niż ta, która występuje w Afryce. Uważać też trzeba na gorączkę Dengue'a. Są dwie odmiany tej choroby i jedna z nich jest śmiertelna. My, posiłkując się informacjami w LP, myśleliśmy że choroba Dengue'a jest niebezpieczna tylko dla dzieci. Pod tym względem wierzymy jednak starszemu panu.
* bez problemu można w Boliwii kupić kawałek parku narodowego Pantanal. Pantanal to dżungla, która w Brazylii (znanej z wycinania lasów deszczowych) jest objęta najściślejszą ochroną, dbają o to i chuchają na to, bo to domek wielu żyjątek i na przykład można tam zobaczyć jaguara :) Z drugiej strony granicy, w Boliwii można kupić 1 hektar Pantanalu za 1 USD!
* starszy pan wyprowadził nas z blędu. Myśleliśmy, że relatywnie mało jest naprawdę bogatych Boliwijczyków. Okazało się, że aż 15% społeczeńśtwa stanowią bogaci bogaci. I nie jest to żadna mafia - to po prostu ludzie, którzy w odpowiednim czasie, przy odpowiedniej ekipie rządzącej nakradli conieco z dóbr naturalnych, których Boliwia ma nie mało.

Trochę ciekawych informacji Austriak nam przekazał. Tylko z naszej strony ciągle cisnęło się na usta pytanie ile starszy pan musiał wiosek spalić, że opuścił swój piękny kraj, o którym mówił z taką dumą??

Wypadek na moście. W sumie w dobrym czasie, bo i tak ruch zatrzymany.

piątek, 3 kwietnia 2009

Miasto wiecznej wiosny

Przede wszystkim w drodze do Cochabamby spotkaliśmy naszych rodaków :) Dwóch braci z Warszawy, którzy zdecydowanie czują smak podróżowania "po polsku" :) Serdeczne pozdrowienia dla Oliwiera i Przemka :) Dzięki Bogu, że chłopaków spotkaliśmy, bo w przeciwnym wypadku zapomnielibyśmy o tym co w Cochabambie najważniejsze! Przecież Cochabamba to miasto Sosy, z filmu "Scarface" z Alem Pacino!! No a Sosa to przecież był producentem koki na całą Boliwię :))
Przemarznięci zimnem Andów i wymęczeni ciągłymi problemami z oddychaniem w Cochabambie czuliśmy się jak w raju. W końcu było ciepło i były owocki w śmiesznych cenach na każdym kroku :)

5 bananow: 1Bs.; duza papaja: 4Bs. itd itd... double w hostelu: 80Bs.

Parę slow o noclegach w Cochabambie. Ceny hosteli są wyższe niż gdziekolwiek indziej w Boliwii. Za megadziadowski hostel, pokój bez okna i zapadnięte materace baba krzyknęła 140Bs.!!! Można też było znaleźć pokój o połowę tańszy niż nasz (80Bs.), ale według relacji chłopaków trzeba tam było spać z gwizdkiem, nożem pod poduszką i latarkaą.. :P Wydaje się, że nasz pokój trzymał dobry standard i dobrą cenę.
Cochabamba jako miasto to dobre miejsce do życia. Klimat calłiem przyjemny, bo cieplło ale nie gorąco. Przy rynku, w kawiarni można się napić przepysznej kaffki za dobrą cenę (cafe latte: 7Bs.). Parki z ławeczkami na każdym kroku. Soczki z wyciskanych pomarańczy najtanńze w całej Boliwii. Owocki taniutkie. Almuerzo za 15Bs.
Chociaż z jedzeniem to w Cochabambie jest problem. W sumie są cztery knajpy z żarciem i trudno znaleźć inne. Początkowo myśleliśmy, że po prostu nie trafiliśmy na odpowiednią ulicę, ale kiedy w informacji turystycznej dostaliśmy ulotkę z listą knajp w mieście, stwierdziliśmy, że nie tylko my mamy problem ze znalezieniem restauracji, bo jest ich po prostu mało. A dobrego kurczaka ze swiecą szukać :(

Jest taka zasada, że Sucre oddziela państwo na dwie części: na wschód od Sucre jest boliwijsko a na zachód indiańsko. Cochabamba jest miastem typowo boliwijskim a przez to miastem bardziej skomercjalizowanym. Są centra handlowe, które wyglądają prawie jak w Europie. Ludzie są kompletnie inni niż w La Paz. Są zabiegani, zapracowani, widać że praca jest w cenie. Cochabamba trochę przypomina małe miasta w Polsce. Są już w miarę dobre drogi i sklepy, starają się remontować zabytki. Ogólnie nie ma tu dzidostwa, które widuje się na każdym kroku w większości miast położonych w Andach.
Ale nadal ludzie są bardzo serdeczni. Zaczepiają przy obiadku czy na ławce w parku, żeby trochę pogadać. Zdarzyło się nawet, że zostaliśmy zaproszeni przez Boliwijczyka do jego domu - ot tak pogadać przy fancie :) Dom Edwarda może nie był szczególnie bogaty, ale widać było gołym okiem, że wszystkie dzieci w liczbie 4 są szczęśliwe i cały dom tętnił życiem i radością.
Generalnie pobyt w Cochabambie był dla nas przystankiem spokoju. Odetchnęliśmy po Andach, które są baardzo wymagające fizycznie i nabieraliśmy sił przed długą podróżą. Po wielu obliczeniach i przemyśleniach i częstych zmianach decyzji postanowiliśmy jechać od razu do Brazylii, z pominięciem Paragwaju. Mamy więc do pokonania trasę Cochabamba - Brasilia (może warto zobaczyć stolicę tego 'cudownego kraju'?) w jak najkrótszym czasie, z jak najmniejszą liczbą noclegów. Ilość kilometrów do pokonania: około 2350.

Oliwier i Przemek, czyli 'nasi' spotkani za wieelkim oceanem :)

Z drogi do Cochabamby.

Z Christo Redemptor w Cochabambie :)

Protest przeciwko wprowadzonym cłom na importowane samochody.

Cochabamba nocą.

Isla del Sol - rajska oaza na bezkresie Titicaca


Bilet na łódeczkę na Isla del Sol kupiliśmy w naszym hotelu. Zrobiliśmy tak nie wiedzieć czemu, bo po pierwsze przepłaciliśmy, a po drugie okazało się, że to tzw. wycieczka zorganizowana, czyli tłum białasów i przewodnik (niechciany) w cenie. Łódeczki, które pływają na Isla del Sol to dramat dla osób z chorobą morską. Bardzo wolna i wygląda jakby miała się rozlecieć na pierwszej, troszkę większej fali...
Dotarliśmy do portu północnego, z którego zaczyna się tour i od razu przenieśliśmy się do klimatu podobnego do tego, który można znaleźć na wyspach greckich: piaszczyste plaże, lazurowa woda i takie takie :) Cały tour polega na przejściu szczytami gór z portu północnego do południowego. Z dobrych rad:
- trzy godziny, które dają na przejście z punktu A do punktu B to raczej trzy godziny truchtu niż spacerku. I lepiej truchtać, bo można nie zdążyć na "łódeczkę-koszmarek" i wtedy na wyspie trzeba nocować. Opcja to fajna, pod warunkiem, że nie masz już zapłacone za nocleg w Copacabanie :)
- smarować się sunblockami trzeba co najmniej raz na pół godziny, a i to nie chroni przed popaleniem słonecznym. O udar tez nie trudno, nawet jak się ma czapeczkę na głowie... Wysokość robi swoje i trzeba o tym pamiętać!

Pomimo wszystkich tych niedogodności Isla del Sol to jedno z najpiękniejszych miejsc, które mieliśmy szczęście oglądać :) Widoki zapierające dech w piersiach, cudowna woda (szkoda, że za zimnado kąpieli...) i ośnieżone Andy w tle :))))

Bilet z Copacabany do La Paz: 15Bs.; bilet La Paz-Cochabamba: 20Bs.






Ponad 4tys. m. n.p.m., słońce piecze niemiłosiernie...


ale co tam zmęczenie i upał! jakie widoki...!

i przede wszystkim te ośnieżone Andy tak blisko... :)



I na koniec widoczek z trasy Copacabana - La Paz: