wtorek, 24 lutego 2009

Smak prawdziwej podróży. Po raz pierwszy :)

Kolejnym przystankiem naszej podroży miało być Santa Cruz de la Sierra, w Boliwii. Drogę z Buenos Aires do Santa Cruz można pokonać bezpośrednio. Podroż trwa 36 godzin i jedzie się firmą argentyńska, czytaj drogą (około A$350 od osoby). Na potrzeby naszego budżetu wymyśliliśmy pokonanie tej drogi troszkę inną metodą :) Argentyńską linią dojechaliśmy do granicy z Boliwią, potem przeszliśmy przez granicę na nóżkach i złapaliśmy boliwijski autobus do Santa Cruz. Miało być taniej i taniej było :)
Dojechaliśmy bardzo dobrej klasy autobusem, siedząc sobie na miejscach z tak zwanym widokiem panoramicznym, do argentyńskiego miasta zwanego Pocito. Zajęło nam to skromne 32 godziny i kosztowało około A$ 250 od osoby. Troszku zmęczeni odpędziliśmy sie na dworcu od naganiaczy, którzy czegoś od nas chcieli ale nie bardzo wiemy czego :) Wzięliśmy taksówkę (autobusu nie było) i dojechaliśmy do przejścia granicznego (A$4). Przejście graniczne po stronie argentyńskiej trzymało standardy, bo wyglądało jak przejście polsko-ukraińskie w czasach potnego Gierka :) Po odprawie, klasycznie przeszliśmy przez most i doszliśmy do... no właśnie. Niby dostaliśmy się do kolejnego przejścia, gdzie mieliśmy dostać po pieczątce, tylko nie wiedzieliśmy która z bud sprzedaje ciuchy a która daje pieczątki... A bud i straganów jest tam całe mnóstwo!! Z pomocą miłej pani, która zauważyła nasze wahanie, dotarliśmy do budy odpowiedniej.

W budzie. Gigantyczne kolejki, co najmniej cztery wielkie obrazy Simona Bolivara i obecnego prezydenta też, tona papierów do wypisania i trzy poważne urzędnicze gęby. Pieczątki dostaliśmy bez problemu. Wzięliśmy kolejną taksówkę, tym razem do dworca skąd mieliśmy jechać dalej. Taksówka była charakterystyczna, bo pierwotnie miała kierownice po prawej stronie (import z Japonii :P), ale po prawej stronie została tylko dziura a kierownica została przeniesiona na stronę lewą. Całość była obłożona porządnym misiakiem. Przejechaliśmy całkiem spory odcinek, oglądając miasto. A miasto wyglądało jak Stadion Dziesięciolecia w swoich najlepszych czasach. Po dostaniu się na dworzec, jakby już tradycyjnie pogoniliśmy naganiaczy, czyli olaliśmy ich zupełnie. W jednej z "kompaniji" udało się stragować cenę do 40Bs za dwa bilety (w przeliczeniu jest to mniej więcej 20zl). Pozostało czekać trzy godzinki na nasz autobus, który na obrazku pokazywanym przez pana wyglądał bardzo porządnie :P No i nadszedł moment, kiedy autobus podjechał. Nie było już tajemnicą, że lata świetności miał za sobą, ale jechał i to się liczyło. Można dodać mimochodem, że klasa semi-cama w Argentynie to zupełnie inna bajka niż w Boliwii. To jakby porównywać 5gwiazdkowy hotel i dziadowski motel. Przynajmniej nasze obawy co do stanu dróg okazały się bezpodstawne. Jechaliśmy ładnie wyasfaltowana jezdnia :)

Jako, że zmęczenie dawało się we znaki (w końcu byliśmy drugi dzień w podroży), zasnęliśmy w końcu na "amen". Kiedy się obudziliśmy teoretycznie powinniśmy być w Santa Cruz a byliśmy... jakby to ładnie określić? w szczerym polu, zwanym zadupiem. W tle piały koguty. Rozejrzeliśmy się wokoło. Części ludzi nie było, cześć spała na kamień nadal a cześć krążyła w pobliżu autobusu. Jakimś sposobem dogadaliśmy się z naszymi towarzyszami, że autobus się popsuł i że jesteśmy jakieś 2 godziny od Santa Cruz; dowiedzieliśmy się też, że co jakiś czas podjeżdżają minibusy i zabierają ludzi do Santa Cruz, za dodatkową opłatą oczywiście. I tu pojawił się problem - dodatkowa opłata w wysokości 18Bs stanowiła problem o tyle, że nie mieliśmy żadnej gotowi przy sobie. Wydawało się jednak, że kierowca zrozumiał, że będziemy potrzebować bankomatu. Zapakowaliśmy się więc do minibusika - jako białasy mieliśmy pierwszeństwo - i dalej w drogę! Patrzyliśmy co jakiś czas z lekką obawą na naszego kierowcę, który zdawał się przysypiać troszkę za kierownicą... pomagał sobie wystawiając calą głowę za szybę samochodu :)

Do Santa Cruz dojechaliśmy porządnie już zmęczeni, podobnie jak kierowca. Szybko się okazało, że kierowca jednak nie zrozumiał, że potrzebujemy ATM. Tłumaczyliśmy mu, że potrzebujemy bankomatu, i to obsługującego VISA. Niestety, myślał że VISA to nazwa grande internationale banco... Przypadkiem znaleźliśmy kilka bankomatów, dzięki którym zapłaciliśmy kierowcy i się od niego uwolniliśmy :)
W końcu byliśmy w Santa Cruz wolni i padnięci po 42-godzinnej podroży...
W ramach nagrody, a może a ramach ogromnego zmęczenia śniadanie zjedliśmy w wypasionej knajpie. Żeby mieć siłę szukać taniej kwatery, oczywiście :)

poniedziałek, 23 lutego 2009

Argentyna - omnibus panoramico

Co prawda w Argentynie czasu spędziliśmy mało i nie możemy się pokusić o takie podsumowanie jak to dotyczące Brazylii, to przejechaliśmy naprawdę duże odległości argentyńskie za pomocą autobusu i dzięki temu całkiem sporo zobaczyliśmy :)
Obrazkami się z przyjemnością podzielimy :)



Z godzinnym opóźnieniem przyjechał nasz autobus. W Ameryce Południowej czas inaczej płynie :) Mieliśmy szczęście i siedzieliśmy nad kierowcą, przed nami tylko wielka szyba...


Widoki na prowincji argentyńskiej zachwycają!


Mimo, że Argentyna to jeden z bardziej cywilizowanych krajów Ameryki Południowej to jednak tutaj też zdarza się widzieć konia spacerującego sobie po ulicy nieśpiesznie :)


Na dworcu w Buenos Aires. Na całym kontynencie miłość do Che jest wielka...

Prozaiczne problemy w bajkowym świecie

Żeby nie było - boskie Buenos aż takie boskie nie jest i parę (dosyć poważnych) problemów nam stworzyło. Głównie dwa: pierwszy to dobrze się najeść za małe pieniądze a drugi... najprościej rzecz ujmując Buenos pozbawiło nas ubrań, a w sumie ich zdecydowanej większości...
Rozpieszczeni kuchnią brazylijską, zakochani wręcz w rewelacyjnie przyrządzonej wołowince wyczytaliśmy w przewodniku, że to Argentyna słynie z najlepszego mięska wołowego na świecie! Nastawiliśmy się więc na super-ekstra-pyszna wyżerkę. Wręcz doczekać się nie mogliśmy naszego pierwszego obiadku w Buenos. Znaleźliśmy knajpę gatunku niższych, w środku dużo lokalnych i niskie ceny. Nic więcej nam nie było potrzebne. Szczęśliwi zamówiliśmy po kawałeczku wołowinki i czekaliśmy :)
No i przyszło do nas długo oczekiwane pożywienie. Każde z nas dostało wielki i gruby kawał mięcha z wielką i grubą kością uciekający krwią, czyli osmażony na półsurowo. Miny nam zbladły - żadne z nas takiego mięsa nie jada! My lubimy taki cieniutki kawałek mięska, bez kości, żył i krwi... Na szczęście dotarły do nas też frytki i jednak postanowiliśmy się napić koka-koli... Twardo spróbowaliśmy naszego obiadu... i od tego momentu staraliśmy się nawet nie patrzeć na nasze talerze. Wciągnęliśmy frytki, popiliśmy colą.
Następnego dnia zaczęliśmy poszukiwania komórczakowego obiadu. Okazało się jednak, że kurczak to towar luksusowy (od A$25 za obiad). I skoczyło się na tym, że większość naszego pobytu jedliśmy pizzę, której po kilku dniach mieliśmy serdecznie dosyć ;) Generalnie jedzenie w Buenos drogie, jak w warszawskich knajpach...
W Buenos nadszedł też czas na pranie, które ani w Brazylii ani w Argentynie nie jest tanie (około 25-30zl za kilogram). Czasami jednak z lawanderii korzystać trzeba :) Znaleźliśmy nie daleko naszego hotelu pralnię, dosyć łatwo się dogadaliśmy z obsługą. Ale wyznaczony termin odbioru prania przypadł na ogromną ulewę, schowaliśmy się w pokoju, pranie musi poczekać do dnia następnego, czyli dnia naszego wyjazdu - bilety już kupione! Niestety, pani-właścicielka wolała sobie dłużej pospać aniżeli otworzyć interes... Tak wiec nasz pranie zostało w Buenos a my z Buenos wyjechaliśmy. Ciepłych ubran brak, podobnie jak koszulek itp. No coz :) zdarza sie :)



Kotek jak kotek kombinuje :)



Grafiti w całej Ameryce Południowej przedstawia niesamowicie wysoki poziom, tylko pozazdrościć, że u nas nie ma takiego grafiti...

Jedna z wielu form przedstawiania miłości do Che...

Europejska kaffka w Buenos

Jako, że nasz hotel nie oferował śniadania, wyruszyliśmy na poszukiwania porannego pożywienia. Jakie było nasze zdziwienie kiedy się okazało, że śniadanie proponowane w knajpkach to kaffka z rogalikiem, plus gazetka!! Siedząc więc sobie przy stoliku, popijając pyszną kaffkę, wcinając ciasteczko poczuliśmy się bardziej francusko niż południowoamerykańsko!
W ogóle w Buenos czuliśmy się bardzo europejsko, zupełnie jakbyśmy na parę dni zmienili kontynent. Ludzie z wyglądu i sposobu ubierania nie odróżniają się od Europejczyków. Styl życia, łącznie ze śniadankiem - włoski czy francuski. Zupełnie normalnie siedzieliśmy sobie na skwerku czy w parku i patrzyliśmy na ludzi, którzy wieczorami wychodzą z domów, żeby sobie trochę poplotkować. Bo w przeciwieństwie do wielu miast w Brazylii, Buenos Aires jest po prostu bezpieczne. Nie trzeba kurczowo trzymać torebki czy plecaka, nie mówiąc już o aparacie; można sobie siedzieć na ulicy nawet po 21ej a miasto nadal żyje, a turysta może żyć z miastem :))
Można odnieść wrażenie, że Buenos wzięło od Europy to co najlepsze. Porządek na ulicach, architektura z wszystkimi europejskimi stylami, nowoczesne budownictwo i wypasione parki. Bo parki w Buenos to wręcz temat na osobny post. Już patrząc na mapę miasta widać, że parki zajmują olbrzymią powierzchnię Buenos. Odkrywaliśmy parki zupełnym przypadkiem i ani razu nie byliśmy rozczarowani, a nieraz byliśmy zachwyceni. A dlaczego w tych parkach jest europejsko? Bo jest czysto, ładnie, wszystko jest równiutkie no i jest bezpiecznie. Nowoczesne ławeczki, przystrzyżone trawniki i wypasione drzewka. A o tym, że jest bezpiecznie świadczy chociażby to, że ludzie przychodzą potrenować jogging czy tai-chi, albo posiedzieć i się poopalać. Bajer po prostu :)
W Buenos czuliśmy się też tak dobrze, ponieważ klimat bardziej sprzyja białasowi - takie rzymskie lato. Odetchnęliśmy od męczącego tropiku :) i zupełnie normalnie łaziliśmy po mieście nie marząc o tym, żeby zdjąć z siebie skórę :P
Jest jednak jedna rzecz, która wyraźnie odróżnia mieszkańców Buenos od większej części europejczyków - mentalność ludzi :) My byliśmy ludźmi zachwyceni chociażby dlatego, że byli zupełnie rożni od Brazylijczyków! Uśmiechnięci, pogodni i pomocni. Nie tylko dla turystów, ale także dla siebie nawzajem. Szliśmy sobie kiedyś podziemiami metra i zobaczyliśmy jak młoda dziewczyna proponuje pomoc w zejściu po schodach niewidomemu. Albo jakiś młody chłopak, który pomaga przejść przez ulicę starszej pani :) Argentyńczycy pokazali nam, że można być tak normalnie pomocnym. Co po Brazylii było dla nas małym szokiem :P
Często w Buenos dogadywaliśmy się po angielsku, a nawet jak trzeba było używać hiszpańskiego (zdecydowanie bardziej dla nas zrozumiały język niż portugalski) to okazywał się on językiem międzynarodowym, bo z pomocą gestów wszystko da się zrozumieć :)
Buenos Aires to pierwsze miejsce w naszej podróży, gdzie moglibyśmy siedzieć długo, chociaż "trochę" drogo tam jest. Ale w przeciwieństwie do Brazylii, w Buenos płacisz dużo i dużo dostajesz w zamian :) I gdybyśmy wiedzieli to wcześniej to inaczej wyglądałaby nasza wycieczka: krótko w Brazylii, długo w Argentynie :) No ale kto wiedział...?


Na koniec wrzucamy zdjęcia z tanga w wykonaniu mieszkańców Buenos. Żaden profesjonalizm - tylko pasja :)




Naprawdę boskie Buenos


Zaraz po tym jak wysiedliśmy z autobusu, popatrzeliśmy na dworzec w Buenos Aires i miasto nie zrobiło na nas wrażenia - ani dobrego, ani złego. Ot kolejne duże, zatłoczone miasto z gigantycznym dworcem (ponad 70 stanowisk). Jednak zaraz po tym, jak wybraliśmy się na poszukiwania jakiejś kwatery taniej i przyzwoitej stwierdziliśmy, że byliśmy w błędzie. Już po półgodzinnym spacerku byliśmy oczarowani! Wysokie, zadbane kamienice, z których aż bije europejskość. Eleganckie, bardzo zadbane parki i skwerki. Do tego porządek na ulicach - widać że Argentyńczycy chaosu nie lubieją :P No stworzyli sobie metropolie na miarę europejskich na innym kontynencie - bajeczne :)
No ale nie ma nic za darmo. Ceny hoteli i hosteli nas zabiły. Znaną i wypróbowaną metodą, zaczęliśmy szukać bez przewodnika, za to dalej od centru. Lepiej - ceny spadły nawet o 30%, ale to i tak było dla nas za dużo. Nie zastanawiając się zbytnio wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy 5 przystanków od centrum. Inna dzielnica - inna cena - cena dla nas nawet znośna :)

Double w Hostel International: A$ 160; double w hotelu nierekomendowanym przez przewodnik: A$ 100; double w dzielnicy poza centrum (hotel Quito): A$ 80; bilet na metro: A$ 1.

Spędziliśmy parę dni w Rio de Janeiro i magii miasta znaleźć nam się nie udało. Kwatery w Buenos szukaliśmy jakieś 3-4 godziny i ten czas starczył, żeby w mieście się zakochać. I samo miasto, i ludzie są po prostu super :) W Buenos spędziliśmy prawie tydzień i z żalem wyjeżdżaliśmy, ciągle było nam Buenos mało...

Tak się dla nas szczęśliwie złożyło, że byliśmy w boskim mieście w niedzielę, kiedy to ulica Defense zmienia się w rynek, na którym możesz kupić obraz, ręcznie robioną biżuterię, sok ze świeżo wyciskanych owoców czy po protu popatrzeć na taneczne show tanga :)
Wieczorem natomiast, główny plac przy ulicy zmienia się w parkiet, na którym Argentyńczycy tańczą tango. Tacy normalni, lokalni ludzie, zupełnie nieprofesjonalnie bawią się swoją tradycją i kulturą. Przesiedzieliśmy przy tym placu ponad 3 godziny, cały czas patrząc jak zaczarowani - tango ma w sobie hipnotyczną magię... :)

Szwendając się tu i owdzie po starszej części miasta odkryliśmy sklepiki zupełnie z innego świata. Można sobie w Buenos znaleźć sklep z zabawkami z lat 20. i 30. Albo stragan z reklamami i plakatami z lat 50. Na każdym kroku jest antyk z meblami od XVIII wieku, albo kompletnie wyczesany sklepik z kolekcjonerskimi piórami Parkera. Całość jest miła dla oka, mimo że to najbardziej turystyczna cześć, przede wszystkim dlatego że wszystkie te straganiki i sklepiki to cudowna odmiana od wszędobylskiej chińszczyzny.

Wybraliśmy się też w Buenos na wycieczkę rowerową. To chyba jedyna atrakcja stworzona pod białasa, na która się zdecydowaliśmy :) Była też względnie tania, ponieważ za dwa rowerki na 3 godziny zapłaciliśmy A$ 40. Mogliśmy wybrać jeden z czterech szlaków oferowanych na mapce (m.in. arystokratyczny i artystyczny) - każdy z nich pokazywał ogromny potencjał miasta. My w rzeczywistości stworzyliśmy sobie własny szlak, dzięki któremu zobaczyliśmy trochę parków i nowoczesną cześć miasta.
Dawne nabrzeże pasażerskie, które ciągnie się przez około 3 kilometry zostało zagospodarowane w taki sposób, że w porównaniu warszawskie nabrzeże Wisły bardziej przypomina stolicę Dagestanu a nie europejskiego miasta, mającego się za metropolię. W Buenos ogląda się z jednej strony pięknie odrestaurowane XIX- wieczne budynki portowe, a z drugiej przeszklone, ultranowoczesne apartamentowce, a nieco dalej park co najmniej rozmiarów Central Parku. Dalej w tle widać 30-piętrowe i więcej wieżowce, co jeden to bardziej designerski. I tak sobie jechaliśmy na rowerkach, mijaliśmy ludzi, kolejne budynki a nasze szczeki spadały coraz niżej... :) Oj tak, w Buenos da się żyć! :))


Metro w Buenos jest tanie i szybkie. Dodatkowo można jeszcze znaleźć stare wagony, które oddają klimat miasta :)


Europejski styl architektury dominuje w boskim mieście...


Flower Esculture - jedna z atrakcji Buenos.



W niedzielę w starej części miasta można znaleźć wszystko. Tłumy turystów także. Można też popatrzeć jak profesjonaliści tańczą tango...





Kupić w Buenos można wszystko. Dosłownie.



Nowoczesna część zachwyca designem i rozmachem.

niedziela, 22 lutego 2009

Nasz pierwszy cud świata :)))


Przekroczyliśmy granicę brazylijsko-argentyńską, ulokowaliśmy się w nowym miejscu zwanym Puerto Iguazu i od razu nam się tu spodobało i jakoś tak lepiej się poczuliśmy :) W Argentynie jest bardziej hiszpańsko niż portugalsko, co przede wszystkim przekłada się na ludzi, którzy są pomocni i uśmiechnięci. Ceny może nie są niższe niż w Brazylii, ale za to pierwsze kontakty z ludźmi jak najbardziej pozytywne :) No i jest ZDECYDOWANIE BEZPIECZNIEJ.
Męska część wycieczki pragnie zauważyć, iż żeńska populacja Argentyny przedstawia sobą zdecydowanie duże walory estetyczne :) faceci też są niczego sobie :)
Z przykrością zauważyliśmy brak przepysznych sucos w Porto Iguazu. Pocieszaliśmy się przepysznymi lodami, w bardzo niskich cenach.
Generalnie, Puerto Iguazu to fajne miasteczko z urokiem. Albo nam się tak wydaje, bo w końcu wyjechaliśmy z Brazylii ;)

Aby dostać się do wodospadów trzeba z dworca autobusowego złapać autobus do Cataratas (A$10 od osoby), a potem to już tylko czekać, aż autobus dowiezie cię pod sam park. Następnie trzeba zapłacić skromne A$60 od osoby za wejściówkę do parku (tubylce płacą tylko A$30...) i wyruszyć w stronę wodospadów :)))

O samych wodospadach pisać nie będziemy. Zdjęcia powiedzą same za siebie. Warto zauważyć tylko, że wszystkie swoje strachy i fobie trzeba przełamać, bo to co się dostaje w zamian jest warte dużo albo jeszcze więcej!!!






Kajman cierpliwie czekał na żer. Chyba się doczeka,ł bo jak wracaliśmy z uśmiechem zniknął w krzakach ;)

Te wodospady to jedyne takie miejsce na ziemi... piękno nie do opisania :)


Niektóre znaki ostrzegawcze dają do myślenia...



Bardzo towarzyskie motylki witają przy drodze na Gargandę del Diablo.

sobota, 14 lutego 2009

BRAZYLIA czas na podsumowanie

  • DROŻYZNA
Brazylia stara się cenowo dorównać Europie, czasem ją nawet przeganiając. Jest to o tyle denerwujące, że nie dostaje się tyle w zamian co w Europie - bezpieczeństwa, porządku czy obsługi na wysokim poziomie. Zdecydowanie to nie jest kraj do podróżowania z małym budżetem. Rozbuchanie cenowe jest naprawdę duże.
  • NIEBEZPIECZEŃSTWO
Każdy jeden dom ma ogrodzenie pod prądem; agresywne spojrzenia rzucane na białasa; ostrzeżenia, żeby nie robić zdjęć tylko się napatrzeć, bo zaraz jakiś ktoś może podbiec i wyrwać aparat i tyle będziesz go miał; ostrzeżenia, że to nie jest ulica, którą powinieneś iść; menelstwo śpiące na każdej ulicy miasta, czy to w centrum, czy w starej części czy gdziekolwiek indziej; ludzie nerwowo i kurczowo trzymający plecaki, torebki itp; po prostu czuć napięcie na ulicach. Żeby oddać sprawiedliwość musimy napisać, że są bezpieczne miejsca w Brazylii, ale jednocześnie są tak drogie że to aż denerwujące, na przykład obiad w restauracji R$ 150.
  • ZDJĘCIA
Ciężko podróżować po Brazylii z aparatem. Ludzie są raczej niemili i niechętnie patrzą na aparat. W ogóle poza kurortami (tymi najdroższymi) i takimi atrakcjami jak Corcovado nie zobaczysz człowieka z aparatem.


  • JEDZENIE
Generalnie jedzenie w Brazylii jest przepyszne i raczej tanie. Może nie tak tanie jak w Azji czy Boliwii, ale da się znaleźć dobre żarełko za przyzwoita cenę. W Brazylii można pokochać wołowinę, przyrządzenie jej tutaj jest po prostu mistrzowskie! Dodatkowo lokalni baaardzo lubią jeść, więc porcje są olbrzymie i nie da się nie najeść. Częstym obiadem, który wcinaliśmy z wielkim apetytem za R$ 10 od osoby, była kopiasta porcja frytek i ryżu, dwa kawałki wołowiny, miseczka fasoli w sosie i jakaś sałata z pomidorkiem. Zdecydowanie w Brazylii schudnąć się nie da.
  • APARYCJA
Brazylię można nazwać rajem dla baby i posucha dla faceta. Brazylijki mocno rozczarowują jak na mityczne i słynne południowoamerykańskie standardy urody. No widać efekty ich kuchni - są po prostu grube i nieładne. Nic dodać, nic ująć :( Z kolei męska część brazylijskiej populacji cieszy oczy kobiet :) Prowadza bardzo sportowy styl życia, co sprawia że co drugi facet ma ciało jak model. No ma baba na co patrzec :) Przy czym i Brazylijki i Brazylijczycy sa bardzo dobrze ubrani.
  • PROWINCJA
Warto pojechać do Brazylii tylko pok to, żeby pooglądać krajobrazy. Soczysta zieleń aż bije po oczach, olbrzymie połacie pastwisk, gór pokrytych dżunglą. Przemieszczając się z jednego miasta do drugiego, pokonując kolejne kilometry i długie godziny w autobusie masz za oknem niekończący się film przyrodniczy z najwyższej półki. NAPRAWDĘ WARTO TO ZOBACZYĆ.
  • NACJONALIZM
Na początku myśleliśmy, że nacjonalizm brazylijski to trochę nadciągana teoria, albo rozbuchana. Szybko się jednak przekonaliśmy, że jest to najprawdziwsza prawda. Brazylijczycy uważają, że to co brazylijskie jest najlepsze - nie ważne czy chodzi o piłkę nożną, kawę, pizzę czy lody. Doszło do tego, że światowe koncerny zmieniają nazwy na potrzeby tego państwa. Nie znajdziesz tu Lay's czy Algidy (bo Algida nazywa się Kibon). Brazylijczykom wydaje się, że portugalski to jedyny i słuszny język i nie ma potrzeby uczyć się innego języka, bo to świat powinien znać portugalski. Nawet kiedy lokalny widzi, ze się go nie rozumie to nie zwraca na to szczególnej uwagi dalej gadając bardzo szybko i nawet gestykulacją nie stara się wyjaśnić w którą stronę trzeba iść (na przykład). Chociaż, w Sao Paulo z dogadywaniem się po angielsku było zdecydowanie łatwiej. Oczywiście muzyka brazylijska jest najlepsza, w radiu nie usłyszeliśmy żadnej anglojęzycznej piosenki, dopiero na południu kraju się to trochę zmieniło. Niby trudno się temu wszystkiemu dziwić, bo Brazylia to ogromny kraj z jeszcze większym potencjałem, ale chyba jednak jest w tym za dużo przesady...
  • VISA i MASTER CARD
Bankomaty w Brazylii są prawie na każdym kroku. Sam system obsługi bankomatu może sprawić na początku trochę problemów (czasem można odnieść wrażenie, że nawet Brazylijczykom sprawia to kłopot), za to prawie każdy bankomat obsługuje VISA czy MASTER CARD. Fenomenem na skale międzynarodową jest niewątpliwie fakt, że kartą można płacić praktycznie wszędzie. No nie jest żadna niespodzianka, że w barze czy butiku możesz płacić kartą. Jednak całkowicie zaskakujące jest to, że na małym straganie na rynku czy w budzie na odludziu z dorabianiem kluczy masz możliwość płacenia kartą. I VISA i MASTER CARD głęboko weszły na rynek brazylijski.





Brazylia to naprawdę piękny kraj, który warto obejrzeć, ale ludzie nie zachęcają żeby go zobaczyć... Niestety.