sobota, 21 marca 2009

Drapacze chmur na dachu świata

Remi:

Dojazd w niedziele w nocy. Widać, że miasto olbrzymie. Kłopoty z oddychanie bez zmian. Taryfa o 4 rano wiezie nas do knajpy 24-godzinnej - lubię takie miasta. Szukając noclegu widzimy miasto świtem. Mgły z nad miasta się podnoszą a szczęka opada coraz niżej. Główne ulice w mocno europejskim stylu - po obu stronach wieżowce. Wieżowce pamiętające czasy dyktatury. Na nielicznych ulicach gazeciarze zaczynają pracę, inne budy pozamykane. Omijając enklawy białasów (recomended by LP) znajdujemy nasz własny raj w La Paz. Widok na cale miasto, tanio, jedyni biali w budynku, na niższym pietrze rezydują profesjonalistki. Residenciale "Riosinho" - zostaliśmy tam 13 dni.
Następnego dnia błądzenie po fawelach. Piękne widoki, a fawele jak apartamentowce przy fawelach brazylijskich. Ludzie wyluzowani, nienerwowi. Zaraz obok "Riosinho" odkrywamy magiczną ulicę żywcem z miast prowincji toskańskiej. Na ławce można siedzieć obok lokalnych do późna i focić. To lubię.
20 minut drogi dalej, główny plac La Paz. Dużo gołębiego łajna i Indian jak wszędzie niechętnych do zdjęć. Budy nadal pozamykane. W poniedziałek zrozumiemy, że to konieczne.
Całe miasto jest na wzgórzach. Widokowo zupełnie obłędne i obłędnie męczy chodzenie po nich. Na szczęście busy śmiesznie tanie. Busami można pojechać w nieznane, trafić na taras widokowy, pusty, czysty, idealny do całodniowego siedzenia.
W tygodniu przypadkiem wypuszczamy się na przedmieścia. Dzielnice willowe i prywatne parki jakich w Polsce trudno szukać. W tle jeszcze bardziej widoczne Andy wysokie, z Illimani (6400m.n.p.m.) na czele. Hipnotyczny widok. Tez przypadkiem jesteśmy obok ambasady amerykańskiej. Piękna dzielnica, tym razem nowe drapacze chmur, Ritz i Raddisson - wszystko co typowe dla bogatych miast.
Noce w Riosinho pozwalają na 100 sposobow fotografować oswietlone zbocza miasta. Spanie z problemami, z brakiem tchu.
3500 m.n.p.m. piękne miasto na dachu świata.


Zdjęcia bronią się same :)

Z takim widokiem budziliśmy się w La Paz...

W drodze do La Paz i krótki wstęp :)

Zaszaleliśmy. Podroż Potosi-La Paz odbyliśmy autobusem standardu cama. Bilet kosztował 150Bs od osoby. W klasie semi-cama 80Bs. W ciągu jednej nocy wydostaliśmy się z dziadowskiego Potosi i dotarliśmy do boliwijskiej metropolii, zwanej La Paz :)

Paula:

Praktycznie przez cały pobyt w La Paz problem miałam poważne problemy zdrowotne. Przez ponad tydzień się męczyłam, żeby w końcu wylądować u lekarza. Wskutek "raczej" złego samopoczucia La Paz wydaje mi się miastem niefajnym i nie chciałabym tam wrócić. Wiem, że moje wrażenia są spowodowane chorobami i przez to są mocno subiektywne, więc (prawie) wszystkie posty są autorstwa Remigiusza :)

W rynsztoku dachu świata...

1. Potosi to podobno najwyżej położone miasto świata, wiec choroba wysokościowa dokucza bardzo. Dodatkowo ze względu na wysokość panuje tam przeraźliwe zimno. Jeśli jedziesz do Potosi zabierz czapkę, szalik, rękawiczki, dwa swetry i kurtkę. I porządne buty. Prawdopodobnie i tak będzie ci zimno. Bo oprócz okropnego zimna jest tam jeszcze niesamowicie wilgotno.

2. W związku z tym, że w Potosi klimat jest wręcz "idealny" ani w pokojach, ani w knajpach ogrzewania nie ma. Ciężko było nam znaleźć restaurację z ogrzewaniem a jak już się w końcu znaleźć udało to ceny w niej nas zabiły! W ogóle Potosi jako miejsce bardzo rozpromowane okazało się być baaardzo drogie. No ale my tam znaleźliśmy ceny warszawskie!!!

3. Ogólnie jadłodajnie w Potosi przedstawiają sobą żenujący poziom. Byliśmy tam co prawda krótko, ale dobrego jedzenia szukaliśmy namiętnie. Przestrzeliliśmy totalnie z kurczakiem - przyzwyczailiśmy się do przepysznego kurczaczka z Sucre - w Potosi kurczak był tak cudowny, że stał się przyczyną późniejszych, poważnych problemów zdrowotnych. W dobrych knajpach - w sensie gdzie jedzenie było jadalne - ceny były mocno warszawskie, albo wyższe. Przykładowo, pizza dla dwóch osób kosztowała 100Bs, czyli tyle co nasz pokój, czyli więcej niż 50zł...

4. Spędziliśmy w Potosi dwa dni i oboje przez ten czas chodziliśmy nieźle podkurzeni. Bo ile można marznąć i moknąć? Wpływ klimatu widać także na lokalnych ludziach. Nie są ani tacy uśmiechnięci, ani otwarci jak w innych miejscach w Boliwii. Na ulicach widać tez baaardzo dużo osób chorych, ślepych, niepełnosprawnych, co zapewne jest wynikiem prac w kopalni. A! Chodzenie ulicami w Potosi to istna mordęga. Uliczki są bardzo wąskie, bo Hiszpanie budowali kamienice niemal jedne kolo drugiej, tak żeby tylko powóz się miedzy nimi zmieścił. Ale czasy się trochę zmieniły, prawie każdy ma samochód. Potosi jest więc jednym wielkim zakorkowanym miasteczkiem, gdzie wszyscy na siebie trąbią a pomiędzy samochodami przemykają przechodnie, starający się nie zostać garażem dla żadnego z samochodów...

5. Główna atrakcja turystyczna Potosi - CERRO RICO. W latach świetności miasteczko było większe niż Londyn i Paryż właśnie dzięki Cerro Rico, czyli kopalni srebra. Pokłady skończyły się jednak i miasto podupadło strasznie (zostały tylko po dobrych czasach zaniedbane już teraz piękne kamienice). Potosi`anie jednak w kopalni pracują nadal szukając cennego kruszcu, z marnym raczej skutkiem... Pojechaliśmy do Cerro Rico na własną rękę - nie wzięliśmy touru z agencji, dzięki któremu można wejść do kopalni i oglądać pracujących tam górników. Tunele w kopalni są bardzo wąskie i niskie,a że co niektórzy źle takie klaustrofobiczne przygody znoszą bez żalu zrezygnowaliśmy z wycieczki. Cerro Rico to widok raczej żałosny. Wysoka góra porośnięta niczym z plątającymi się bezpańskimi psami. Dodatkowo mężczyźni, prawdopodobnie górnicy z dziwnym wyrazem twarzy. Dziadostwo bije po oczach. No ale chociaż widok z góry jest całkiem przyjemny, w końcu jakiś pozytyw :)
Ps. Wejście do kopalni można sobie załatwić na własną rękę za pomocą chłopaczka z plecaczkiem - trochę trudno się z nim dogadać ale wszystko da rade jak się chce. My nie chcieliśmy :)

6. Dojazd do Cerro Rico zajął nam trochę czasu w wyniku małego nieporozumienia autobusowego. Dzięki temu, że się trochę pogubiliśmy dotarliśmy autobusem do czegoś co chyba można nazwać slumsami indiańsko-górniczymi. Psy patrza spode łba. Lokalni patrzą spode łba. Budynki w jeszcze gorszym stanie niż reszta miasta. To chyba pierwsze miejsce w naszej podróży po Boliwii, gdzie nie czuliśmy się do końca pewnie i bezpiecznie...

Bez żalu opuściliśmy Potosi.


Casa de Moneda. Wstęp do muzeum był drogi - cena pod białego turystę - dlatego tylko weszliśmy do holu, pyknęliśmy fotkę i zwialiśmy czym prędzej... ;)



O ironio, zdjęcia z Potosi wyszły super...

Typowo boliwijski sposób transportu dzieciaków.

Klimatyczna knajpka :) sześć stolików tworzących klimat boskiego Buenos :)

Cerro Rico z oddali...

Widok z Cerro Rico.


Jedno z wielu wejść do kopalni. My podziękowaliśmy.

Kot musi być :)

Z Sucre do Potosi

Pewnego cudownego dnia przyszło nam do głowy, że z Sucre trzeba się ruszyć gdzieś dalej, bo troszkę nam się w Sucre zasiedziało. Udaliśmy się więc na dworzec celem zdobycia informacji. No i się dowiedzieliśmy, że "jutro" to nigdzie nie pojedziemy, bo "jutro" to autobusy nie jeżdżą. Bardzo rozsądnie padło z naszej strony pytanie "porque?" - odpowiedz była krótka i zwięzła, no i jakże wymowna "EL CARNAVAL" :)
No i zostaliśmy sobie w Sucre jeszcze dwa dni dłużej - widocznie miasto nas polubiło tak samo jak my je i nie chciało nas wypuścić ze swoich białych uliczek :)

Bilet Sucre-Potosi: 20Bs/osoby; sweter z 50% alpaki: 75-85Bs; porcja kurczaka z frytami najlepszego na świecie, w Pollo Rosita: 16-23Bs.

Żeby nie było. W końcu się z Sucre ruszyliśmy. Droga do Potosi to trzy godziny niesamowitych wrażeń estetycznych! Jakby to opisać? Autobus mknie sobie po równinie położonej mniej więcej na wysokości 3500-4000m.n.p.m. a w tle widać szczyty And naprawdę wysokich. Szczeki się zbiera z podłogi a wszystkie białasy jadące autobusem dostają świra fotograficznego :))) my też dostaliśmy, żeby nie było :)))


Cała droga w twarzą przyklejoną do okna... Dziwicie się? :)

EL CARNAVAL

W Boliwii, podobnie jak w Brazylii, odbywa się tygodniowy karnawał. W każdym mieście i miasteczku Boliwijczycy świętują :) są dwie charakterystyczne rzeczy dla boliwijskiego karnawału: woda i coś co my nazwaliśmy "kociołkiem".
Jako, że spędziliśmy karnawał w Sucre, które jest dużym miastem akademickim karnawał trwał "tylko" 5 dni. Prawda jest taka, że my czwartego dnia dostawaliśmy już trochę cholery ;) W małych miasteczkach i na wsiach karnawał trwa ponoć zdecydowanie dłużej - trudno nam to sobie wyobrazić :)
Aby przetrwać "el carnaval" trzeba mieć dużo suchych ubrań, płaszcz przeciwdeszczowy, dużo cierpliwości i mocną głowę. To ostatnie pod warunkiem integracji z lokalnymi :) Bardzo przydaje się też mała siateczka z małymi balonikami wypełnionymi wodą. W zależności od charakteru siateczka (w cenie 1Bs za 10 baloników) kupowana jest w celach defensywnych lub ofensywnych :)
Plaza 25 Mayo, czyli główny plac w Sucre, był centralnym miejscem spotkań świętujących. Nie bez przyczyny - to tam Simon Bolivar ogłosił niepodległość Boliwii :) Bawić się samemu nie wypada, dlatego też świętujący organizowali się mniejsze lub większe grupki, a każda grupka miała swoją orkiestrę z bębnami, trąbkami i innymi takimi. I tak sobie szli Boliwijczycy i młodzi, i starsi w rytm muzyki, popijali sobie jakieś białe coś i oblewali się wodą. Chociaż może lepiej powiedzieć, że lali się wodą niemiłosiernie. Pod wieczór każdego dnia podpitym już niemało Boliwijczykom małe baloniki nie wystarczały - często wiadra okazywały się zdecydowanie lepsze :)
Żeby nie było - każda grupka z orkiestrą szła ulicami (chodniki są za wąskie) blokując i tak na co dzień zakorkowane uliczki. Ale nikomu to nie przeszkadzało - w końcu karnawał jest tylko raz w roku, wiec kierowcy ze zrozumieniem przyjmowali coraz to nowe grupki na ulicach a policjanci spokojnie starali się opanować to, co na ulicach się działo :)
Przez 5 dni trwania karnawału główny plac w Sucre był zalany. Zalany dosłownie, ale należny to rozumieć w dwojaki sposób :) Bo nie chodzi tu tylko o te hektolitry wody, które płynęły strumieniami po dziewczynach i ulicach (zdecydowanie częściej oblewano płeć piękną :P ). Chodzi też o to, że Boliwijczycy jak mają okazję to za kołnierz nie wylewają, a że głowy mają raczej słabiutkie ichniejsze trunki (jakieś takie białe coś sprzedawane w butelkach po gazozach) szybko im go głów uderzały :) No cóż... niestety ludzie tak maja, że często po alkoholu robią się agresywni dlatego rzucanie balonikami było coraz mocniejsze a dziewczyny coraz częściej zwijały się z bólu... Nerki bolały... Warto też zauważyć, że jak się pije w czasie boliwijskiego karnawału to dużo i wszyscy :) orkiestry także :) no więc bywały takie sytuacje, że człowiek zapominał o bolących nerkach, ponieważ bardziej bolały uszy :) No jak się spotkały na skrzyżowaniu cztery orkiestry, każda podpita mocno, każda grająca inna melodie... oj jedynym określeniem przychodzącym do głowy jest MASAKRA DLA USZU :) fałsz nie z tej ziemi :)
Piątego dnia z rana, zanim doszło do największej karnawałowej popijawy, każdy człowieczek prowadzący mały czy duży interesik wystawił przed swój sklepik, straganik czy cokolwiek w czym prowadzi biznes "kociołek". "Kociołek" mógł być kociołkiem, garnkiem czy dachówką. Czymkolwiek w czym dało się spalić złe duchy z poprzedniego roku, tak żeby w nowym roku żyło się ludziom lepiej i dostatniej :) Smrodek się zrobił do południa na uliczkach całkiem przyzwoity :) A jak już się spaliło złe duchy, odpędziło się je skutecznie można było bawić się (czytaj: pić) dalej :))
Następnego dnia, kiedy karnawał już stał się tylko historią, śniadanie w naszym hotelu marniutkie było... cala obsługa wyglądała i czuła się co najmniej średnio. W ogóle w całym Sucre rozpanoszyła się migrena :)))


Taka zabawa komentarza nie wymaga :)

piątek, 20 marca 2009

Dwie strony Sucre

Sucre Boliwijczycy nazywają "białym miastem", ponieważ maja tu taki przepis, ze każdy domek musi być pomalowany na biało. Uliczki w Sucre są bardzo wąskie, podobnie jak chodniki. Wzdłuż uliczek stoją równiutko białe, dosyć niskie kamieniczki pomiatające jeszcze czasy hiszpanskie. Bo Hiszpanie zostawili w Sucre przepiękne kamienice i wille, o które zresztą dbają do tej pory (często widać na budynkach tabliczki informujące o pomocy hiszpańskiej dla boliwijskich zabytków). Ludzie w Sucre żyją trochę jakby włoskim stylem, czy może lepiej śródziemnomorskim :) Jada się tu przede wszystkim wieczorami - większość knajp jest otwierana po 18ej. Sjesta jest jak najbardziej i czasem kolo południa trudno znaleźć otwarty sklepik. No i siedzi się w Sucre na ławeczkach, czy to w parku, czy na skwerku, czy na placu do oporu, dopóki pogoda na to pozwala :) Siedzą sobie pary i się bajerują, spotykają się starsi (bardzo eleganccy żeby nie było) panowie, żeby sobie poplotkować :)
Wszystko to nadaje włoski charakter miasta ale... wystarczy od głównego placu przejść dosłownie jedną ulicę i przenieść się można do zupełnie innego świata. Świata, w którym żyją tylko lokalni, pracują Indianie i nie uświadczysz tam białego turysty. Miejscem tym jest główny targ w Sucre. Żadne z nas nie podejmuje się opisać kolorytu tego miejsca :) To miejsce jedyne i niepowtarzalne - słowami tego nie opiszemy, ale zdjęcia powiedzą wszystko :)

Nasz ulubiony straganik. Duuużo owocków :)

A właśnie! Kukurydza w Boliwii jest przepaskudna :(

czwartek, 19 marca 2009

Sucre - miasto pozytywnych emocji

Dojechaliśmy do Sucre po całonocnej podroży. Co ważne, tym razem obyło się niezapowiedzianych przystanków, w postaci zepsutego autobusu :) Droga z Santa Cruz do Sucre jest trochę przerażająca... a jeśli masz małe problemy z chorobą lokomocyjną to nawet bardzo przerażająca... Sucre jest miastem położonym na wysokości 2700m.n.p.m. No i na te metry trza się wspiąć. Nie jest to szczególnie przyjemne, zwłaszcza kiedy wlecze się nie-najnowszym autobusem a zza okna nie widać krańca drogi (jest noc) tylko widzisz oświetloną przez księżyc przepaść... trochę trudno zasnąć. Ale dojechaliśmy do Sucre cali i zdrowi :)
Zaraz po przyjeździe, dosłownie po przejściu 10 metrów dopadła nas choroba wysokościowa. Pojawiły się nagle problemy z oddychaniem, zawroty głowy, bóle głowy. Z tak zwanym "soroche" walczyliśmy w jedyny znany nam sposób. Za pomocą mate de coca, czyli herbatki ziołowej (a jakże!:) ) z liści koki, które dotleniają organizm. Na takich wysokościach podobno może być nawet 30% tlenu mniej. A walczyć z soroche trzeba, bo często czuliśmy się jak zipki po przebiegnięciu maratony wokół Zielonki ;) Wiedzieliśmy, że teraz czekają nas miasta położone coraz wyżej w Andach, już na dzień dobry postanowiliśmy posiedzieć w Sucre celem zaaklimatyzowania się :) Zostaliśmy zdecydowanie dłużej, słowem zasiedzieliśmy się w Sucre baaardzo :)
W Sucre jest zdecydowanie taniej niż Santa Cruz, zwłaszcza jeśli chodzi o ubrania.

Bilet Santa Cruz - Sucre: 100Bs; double w Hotelu Liberdad: 110Bs (początkowa cena przed negocjacjami 145Bs bez śniadania:P) Bo w ogóle w Boliwii mało można się targować (to nie Azja), ale o tym innym razem :)

Co takie cudownego jest w Sucre? Przede wszystkim ludzie, którzy są bardzo ale to bardzo uczynni i pomocni. Na przykład, weszliśmy do pierwszego lepszego hotelu, który okazał się być zdecydowanie nie na nasza kieszeń a tu pan w recepcji daje nam mapkę, zaznacza uliczki z tanimi hostelami... :) Cała obsługa naszego hotelu udzielała nam informacji dosłownie wszelakiej: gdzie można naprawić aparat, tanio kupić alpakę, jak dojechać na dworzec autobus czy kiedy kupić bilet do Potosi... :)
Po drugie, można znaleźć w Sucre całą masę miejsc, w których można sobie posiedzieć na świeżym powietrzu i się polenić na słoneczku. Każdy plac jest bardzo zadbany, ma ławeczkę i przystrzyżony trawniczek. Drzewka, na przykład palma, też się znajdzie, więc siedzi się tam całkiem przyjemnie. Dodatkowo jest w Sucre super-ładny park centralny, przy dawnej stacji kolejowej. No i jest bajeczna knajpa "El Mirador", w której siedzą same białasy, ale z drugiej strony leżysz na leżaczku pod palemką, pijesz jugos (sok) i masz widok na góry i całe Sucre :) bezcenne!

Taki to oto widoczek :)

Taki to oto widoczek wieczorkiem :)


Koloryt w Boliwii tworzą Indianki. Indianie nie ubierają się tradycyjnie. Cecha charakterystyczna: dzieciaczki noszone w kocyku na plecach.


Główny plac nocą...



Zmieniliśmy klimat, więc zawartość naszych plecaków też się zmieniła. Tu: zaraz po zakupach. Szczęście wielkie, bo już nie będę marznąć!


poniedziałek, 16 marca 2009

Miasto pięknych kobiet i niskich cen :)

Boliwia od razu nam się spodobała, a w sumie to Santa Cruz nam się spodobało. Dużo biedy i dziadostwa rekompensowane niskimi cenami i fajnymi ludźmi. Miasto bardzo przypomina miasta w Kambodży - liche interesy i rodzący się kapitalizm. Egzotyka po Brazylii i Argentynie, ale bardzo przyjazna egzotyka :)
W Santa Cruz rzuciły nam się w oczy dwie rzeczy. Boliwijska mania prześlicznych placów i skwerków, na których przesiaduje się dniami i wieczorami oraz prześliczne dziewczyny. Do tego stopnia śliczne, że potrafią skutecznie spowodować foszenie się podróżujących Polek ;) Bo niestety, podróżujące Polki miały na co patrzeć w Brazylii i Argentynie, w Boliwii na facetów w ogóle nie ma co patrzeć, bo z reguły to niskie "wąsate meksykance"...

Double w residenciale: 100Bs; jugos (soczek) ze świeżo wyciskanych pomarańczy: 3Bs; porcja kurczaka z frytami: 10Bs, saltienas (czyli pierog z pysznym mięskiem w środku i warzywami): 3Bs.

Już teraz możemy powiedzieć, że do Boliwii można się łatwo przekonać dzięki kuchni. Po Argentynie, gdzie mieliśmy problem, żeby się najeść tanio a przede wszystkim smacznie Boliwia to RAJ. Jadaliśmy w rożnych miejscach - i z lokalcami w podrzędnych knajpach i restauracjach recomended by LP. I absolutnie nigdzie nie byliśmy niezadowoleni :) Zajadaliśmy się przepysznym kurczakiem z frytami albo saltienas. Saltienas jest jakby potrawa narodowa. To pierog w słodkim cieście a w środku farsz z kurczaka albo wołowinka albo same warzywka, na pikantnie albo nie. Mniama :)
Czas spędzony w Santa Cruz to z pewnością nie był czas spędzony aktywnie. Nie ma w tym mieście (poza jedną bazyliką chyba) nic do oglądania czy zwiedzania tak więc siedzieliśmy i odpoczywaliśmy. Słowem regenerowaliśmy się skutecznie :) Łaziliśmy sobie po ulicach i sobie patrzyliśmy na ludzi na ludzi, interesiki... Santa Cruz jest zbudowane jak typowe miasto średniowieczne, a jest to o tyle dziwne,że jeszcze 30 lat temu to w ogóle nie było miasto. Centralnym punktem jest plac z kościołem. Wokół równoległe i prostopadłe uliczki (bardzo wąskie) a każda uliczka to inny biznes. Tak więc jest ulica z fryzjerami, sklepami, szwalniami czy drukarniami. Widok co najmniej dziwny, bo na przykład na pierwszy rzut oka można uznać, że w Santa Cruz w ogóle nie ma mercados, bo nie znaleźliśmy ulicy sklepowej :)
Cale miasto nie zachwyciło nas specjalnie, ale trzeba przyznać, że bardzo fajnie mimo wszystko się tam siedziało i leniuchowało. Dobry początek zaserwowała nam Boliwia :)

A! Boliwia to kraj bajerowania i flirtowania :) na każdym kroku widać pary i młode i stare, które jakby tylko rozmawiają, ale jakby raczej sobie troszku flirtują :)



Pomimo barier językowych z właścicielami pięknej psinki rozmawiało się bardzo przyjemnie :)
W języku angielsko-hiszpańskim z dużym dodatkiem języka rąk :)



Przykłady ulicznego byznesu w Santa Cruz.


Trafiliśmy na jakąś weekendową imprezę 'na mieście'. Była i orkiestra i tańce :)


A tak właśnie powstaje soczek :)Metalowe ustrojstwo upodobaliśmy sobie bardzo, bo wydaje z siebie super soczek ze świeżych pomarańczek lub grapefruitów.

Sposób na rodzinne spacerowanie :)


Duża porcja lodów to duża porcja szczęścia :)