piątek, 3 kwietnia 2009

Miasto wiecznej wiosny

Przede wszystkim w drodze do Cochabamby spotkaliśmy naszych rodaków :) Dwóch braci z Warszawy, którzy zdecydowanie czują smak podróżowania "po polsku" :) Serdeczne pozdrowienia dla Oliwiera i Przemka :) Dzięki Bogu, że chłopaków spotkaliśmy, bo w przeciwnym wypadku zapomnielibyśmy o tym co w Cochabambie najważniejsze! Przecież Cochabamba to miasto Sosy, z filmu "Scarface" z Alem Pacino!! No a Sosa to przecież był producentem koki na całą Boliwię :))
Przemarznięci zimnem Andów i wymęczeni ciągłymi problemami z oddychaniem w Cochabambie czuliśmy się jak w raju. W końcu było ciepło i były owocki w śmiesznych cenach na każdym kroku :)

5 bananow: 1Bs.; duza papaja: 4Bs. itd itd... double w hostelu: 80Bs.

Parę slow o noclegach w Cochabambie. Ceny hosteli są wyższe niż gdziekolwiek indziej w Boliwii. Za megadziadowski hostel, pokój bez okna i zapadnięte materace baba krzyknęła 140Bs.!!! Można też było znaleźć pokój o połowę tańszy niż nasz (80Bs.), ale według relacji chłopaków trzeba tam było spać z gwizdkiem, nożem pod poduszką i latarkaą.. :P Wydaje się, że nasz pokój trzymał dobry standard i dobrą cenę.
Cochabamba jako miasto to dobre miejsce do życia. Klimat calłiem przyjemny, bo cieplło ale nie gorąco. Przy rynku, w kawiarni można się napić przepysznej kaffki za dobrą cenę (cafe latte: 7Bs.). Parki z ławeczkami na każdym kroku. Soczki z wyciskanych pomarańczy najtanńze w całej Boliwii. Owocki taniutkie. Almuerzo za 15Bs.
Chociaż z jedzeniem to w Cochabambie jest problem. W sumie są cztery knajpy z żarciem i trudno znaleźć inne. Początkowo myśleliśmy, że po prostu nie trafiliśmy na odpowiednią ulicę, ale kiedy w informacji turystycznej dostaliśmy ulotkę z listą knajp w mieście, stwierdziliśmy, że nie tylko my mamy problem ze znalezieniem restauracji, bo jest ich po prostu mało. A dobrego kurczaka ze swiecą szukać :(

Jest taka zasada, że Sucre oddziela państwo na dwie części: na wschód od Sucre jest boliwijsko a na zachód indiańsko. Cochabamba jest miastem typowo boliwijskim a przez to miastem bardziej skomercjalizowanym. Są centra handlowe, które wyglądają prawie jak w Europie. Ludzie są kompletnie inni niż w La Paz. Są zabiegani, zapracowani, widać że praca jest w cenie. Cochabamba trochę przypomina małe miasta w Polsce. Są już w miarę dobre drogi i sklepy, starają się remontować zabytki. Ogólnie nie ma tu dzidostwa, które widuje się na każdym kroku w większości miast położonych w Andach.
Ale nadal ludzie są bardzo serdeczni. Zaczepiają przy obiadku czy na ławce w parku, żeby trochę pogadać. Zdarzyło się nawet, że zostaliśmy zaproszeni przez Boliwijczyka do jego domu - ot tak pogadać przy fancie :) Dom Edwarda może nie był szczególnie bogaty, ale widać było gołym okiem, że wszystkie dzieci w liczbie 4 są szczęśliwe i cały dom tętnił życiem i radością.
Generalnie pobyt w Cochabambie był dla nas przystankiem spokoju. Odetchnęliśmy po Andach, które są baardzo wymagające fizycznie i nabieraliśmy sił przed długą podróżą. Po wielu obliczeniach i przemyśleniach i częstych zmianach decyzji postanowiliśmy jechać od razu do Brazylii, z pominięciem Paragwaju. Mamy więc do pokonania trasę Cochabamba - Brasilia (może warto zobaczyć stolicę tego 'cudownego kraju'?) w jak najkrótszym czasie, z jak najmniejszą liczbą noclegów. Ilość kilometrów do pokonania: około 2350.

Oliwier i Przemek, czyli 'nasi' spotkani za wieelkim oceanem :)

Z drogi do Cochabamby.

Z Christo Redemptor w Cochabambie :)

Protest przeciwko wprowadzonym cłom na importowane samochody.

Cochabamba nocą.

Brak komentarzy: