wtorek, 24 lutego 2009

Smak prawdziwej podróży. Po raz pierwszy :)

Kolejnym przystankiem naszej podroży miało być Santa Cruz de la Sierra, w Boliwii. Drogę z Buenos Aires do Santa Cruz można pokonać bezpośrednio. Podroż trwa 36 godzin i jedzie się firmą argentyńska, czytaj drogą (około A$350 od osoby). Na potrzeby naszego budżetu wymyśliliśmy pokonanie tej drogi troszkę inną metodą :) Argentyńską linią dojechaliśmy do granicy z Boliwią, potem przeszliśmy przez granicę na nóżkach i złapaliśmy boliwijski autobus do Santa Cruz. Miało być taniej i taniej było :)
Dojechaliśmy bardzo dobrej klasy autobusem, siedząc sobie na miejscach z tak zwanym widokiem panoramicznym, do argentyńskiego miasta zwanego Pocito. Zajęło nam to skromne 32 godziny i kosztowało około A$ 250 od osoby. Troszku zmęczeni odpędziliśmy sie na dworcu od naganiaczy, którzy czegoś od nas chcieli ale nie bardzo wiemy czego :) Wzięliśmy taksówkę (autobusu nie było) i dojechaliśmy do przejścia granicznego (A$4). Przejście graniczne po stronie argentyńskiej trzymało standardy, bo wyglądało jak przejście polsko-ukraińskie w czasach potnego Gierka :) Po odprawie, klasycznie przeszliśmy przez most i doszliśmy do... no właśnie. Niby dostaliśmy się do kolejnego przejścia, gdzie mieliśmy dostać po pieczątce, tylko nie wiedzieliśmy która z bud sprzedaje ciuchy a która daje pieczątki... A bud i straganów jest tam całe mnóstwo!! Z pomocą miłej pani, która zauważyła nasze wahanie, dotarliśmy do budy odpowiedniej.

W budzie. Gigantyczne kolejki, co najmniej cztery wielkie obrazy Simona Bolivara i obecnego prezydenta też, tona papierów do wypisania i trzy poważne urzędnicze gęby. Pieczątki dostaliśmy bez problemu. Wzięliśmy kolejną taksówkę, tym razem do dworca skąd mieliśmy jechać dalej. Taksówka była charakterystyczna, bo pierwotnie miała kierownice po prawej stronie (import z Japonii :P), ale po prawej stronie została tylko dziura a kierownica została przeniesiona na stronę lewą. Całość była obłożona porządnym misiakiem. Przejechaliśmy całkiem spory odcinek, oglądając miasto. A miasto wyglądało jak Stadion Dziesięciolecia w swoich najlepszych czasach. Po dostaniu się na dworzec, jakby już tradycyjnie pogoniliśmy naganiaczy, czyli olaliśmy ich zupełnie. W jednej z "kompaniji" udało się stragować cenę do 40Bs za dwa bilety (w przeliczeniu jest to mniej więcej 20zl). Pozostało czekać trzy godzinki na nasz autobus, który na obrazku pokazywanym przez pana wyglądał bardzo porządnie :P No i nadszedł moment, kiedy autobus podjechał. Nie było już tajemnicą, że lata świetności miał za sobą, ale jechał i to się liczyło. Można dodać mimochodem, że klasa semi-cama w Argentynie to zupełnie inna bajka niż w Boliwii. To jakby porównywać 5gwiazdkowy hotel i dziadowski motel. Przynajmniej nasze obawy co do stanu dróg okazały się bezpodstawne. Jechaliśmy ładnie wyasfaltowana jezdnia :)

Jako, że zmęczenie dawało się we znaki (w końcu byliśmy drugi dzień w podroży), zasnęliśmy w końcu na "amen". Kiedy się obudziliśmy teoretycznie powinniśmy być w Santa Cruz a byliśmy... jakby to ładnie określić? w szczerym polu, zwanym zadupiem. W tle piały koguty. Rozejrzeliśmy się wokoło. Części ludzi nie było, cześć spała na kamień nadal a cześć krążyła w pobliżu autobusu. Jakimś sposobem dogadaliśmy się z naszymi towarzyszami, że autobus się popsuł i że jesteśmy jakieś 2 godziny od Santa Cruz; dowiedzieliśmy się też, że co jakiś czas podjeżdżają minibusy i zabierają ludzi do Santa Cruz, za dodatkową opłatą oczywiście. I tu pojawił się problem - dodatkowa opłata w wysokości 18Bs stanowiła problem o tyle, że nie mieliśmy żadnej gotowi przy sobie. Wydawało się jednak, że kierowca zrozumiał, że będziemy potrzebować bankomatu. Zapakowaliśmy się więc do minibusika - jako białasy mieliśmy pierwszeństwo - i dalej w drogę! Patrzyliśmy co jakiś czas z lekką obawą na naszego kierowcę, który zdawał się przysypiać troszkę za kierownicą... pomagał sobie wystawiając calą głowę za szybę samochodu :)

Do Santa Cruz dojechaliśmy porządnie już zmęczeni, podobnie jak kierowca. Szybko się okazało, że kierowca jednak nie zrozumiał, że potrzebujemy ATM. Tłumaczyliśmy mu, że potrzebujemy bankomatu, i to obsługującego VISA. Niestety, myślał że VISA to nazwa grande internationale banco... Przypadkiem znaleźliśmy kilka bankomatów, dzięki którym zapłaciliśmy kierowcy i się od niego uwolniliśmy :)
W końcu byliśmy w Santa Cruz wolni i padnięci po 42-godzinnej podroży...
W ramach nagrody, a może a ramach ogromnego zmęczenia śniadanie zjedliśmy w wypasionej knajpie. Żeby mieć siłę szukać taniej kwatery, oczywiście :)

Brak komentarzy: