czwartek, 2 czerwca 2011

Głodnego Nowego Roku!

Zanim Chiński Nowy Rok nadszedł, obrósł już legendą. Słyszeliśmy o nim jeszcze w Chinach, zwłaszcza na stacjach kolejowych kiedy okazywało się, że biletów na najbliższy tydzień już nie ma. W Malezji też było o nim głośno. Na ulicach pełno królików, lampionów i napisów "happy new year!".

Nas dopadł w Georgetown. Od spotkanej przypadkiem pary polskich turystów (pozdrowienia dla Ewy i Rafała :) dowiedzieliśmy się, że to podobno w Georgetown są najfajniesze obchody Chińskiego Nowego Roku w całej Malezji. Ucieszyliśmy się, bo to fajnie popatrzeć na tańczące smoki i w ogóle.

Niestety, jedyne co możemy powiedzieć o Chińskim Nowym Roku to to, że Chinatown wymarło. Totalnie. Do tego stopnia, że smoki odpuściły sobie potańcówkę i działo się wielkie NIC. A całe świętowanie kojarzy nam się wyłącznie z permanentnym poszukiwaniem jedzenia i jednym sztucznym ogniem uchwyconym na zdjęciu zamieszczonym poniżej...


Wraz z dzielnicą chińską wymarły knajpy, uliczne stragany i inne opcje jedzeniowe. Brzuchy głodne być nie mogą, ruszyliśmy więc na poszukiwania.


ODKRYCIE nr 1 - McDonalds

Tak naprawdę żadne odkrycie, bo jadaliśmy go często w Kuala Lumpur. W naszym rankingu malezyjski McDonalds, obok brazylijskiego, jest najlepszy na świecie. No ale ile można jeść frytki z cheeseburgerem, jeśli brzuszki rozpuszczone są chińskimi pysznościami?

ODKRYCIE nr 2

W Little India życie tętniło pełną parą. Widok naprawdę niesamowity i nawet po raz pierwszy w życiu przemknęla nam myśl, że może kiedyś Indie zobaczymy...? No ale nie w pierwszej kolejnośći ;) Weszliśmy do jakiejś podrzędnej knajpy, zamówiliśmy na oślep i czekamy. W knajpie pierdolnik pierwszorzędny, jednak najbardziej uderzyło nas jedzenie potraw rękoma przez większość Klientów. Jak kto woli :) Nadeszło nasze jedzenie. Żeby nie powiedzieć dosadniej, danie z pewnością nie zaspakajało potrzeb estetycznych ;) Ale po pierwszym kęsie rozpętała się walka o ten jeden talerzyk, który zamówiliśmy. Bajecznie smaczne! Pyszne, pyszne, pyszne!
I tak było za każdym razem. Jedzenie wyglądało jak uboczny produkt metabolizmu a w smaku - rewelacja!



Ostatniego wieczoru Chinatown ożyło. Uliczne knajpy, przenośne stragany, do zjedzenia wszystko o czym marzyliśmy. Poczuliśmy żal, że nasza przygoda z Malezją się już kończy, postanowiliśmy więc poprawić sobie humor jedzeniem.

Wybór padł na kosteczki ryżowe, podsmażane w sosie sojowym, doprawione chili i szczypiorkiem oraz kiełkami fasoli  a podane w liściu bananowca, którego uroczo wsadzono w gazetę. Mniama :)

Brak komentarzy: